PDA

Zobacz pełną wersję : Nad Potomakiem



alboomosia
07-03-2011, 18:02
Witam Szanownych Forumowiczów!

W zeszłym roku wjechałam po raz pierwszy na nieznany mi dotąd kontynent i do nieznanego mi dotąd kraju. Cztery miesiące spędziłam nad Potomakiem, w Waszyngtonie. I zamierzam intensywnie opisać swoje przeżycia, a także praktyczne rozwiązania związane z podróżowaniem i z życiem w obcym kraju. Zapraszam do czytania!

Przygotowania do podróży
Na owe składa się kilka podstawowych punktów, które krótko omówię:
1. Wiza – od tej należy zacząć przede wszystkim. Nie można się o nią ubiegać wcześniej niż na 90 dni przed wyjazdem. Wizy są różnego rodzaju, oznaczane są różnymi literami, my z mężem trafiliśmy do Stanów na mocy wiz oznaczonych literą J. Na stronie ambasady USA są absolutnie wszystkie potrzebne informacje i nie trzeba więcej niż 3-4 godziny żeby zgłębić tajniki tego działu biurokracji. Natomiast dobrze jest o tym pomyśleć na dwa tygodnie zanim zaczniemy już konkretnie się ubiegać, a może nawet wcześniej, bo np. paszport trzeba mieć ważny na okres przekraczający o pół roku ewentualny pobyt, także mogą wystąpić różne niespodzianki.

alboomosia
08-03-2011, 07:35
2. Bilet – no i tu jest mnóstwo grzebania się na własną rękę w internecie. My postanowiliśmy zaufać jedynie bezpośredniemu przedstawicielstwu British Airways, ale może to jakaś nadwrażliwość, może biura podróży z usługami wyszukującymi tanie połączenia też są warte zaufania, choć ceny w nich nie są wcale tak dużo niższe. Tu nie jestem zupełnie ekspertem, więc zapraszam innych podróżników żeby się wypowiedzieli. W każdym razie spędziliśmy z mężem dwa tygodnie na wyszukaniu najbardziej sensownego połączenia, które pozwoliłoby mi wylecieć dwa dni wcześniej i zahaczyć o Florencję, a mężowi wylecieć z Warszawy dwa dni później, rozumie się, a na dodatek, żebyśmy jeszcze w Europie się spotkali i razem uroczyście wkroczyli na pokład samolotu który przewiezie nas przez Atlantyk. Połączenie znaleźć się udało, a nawet kupić na nie bilety, gorzej natomiast wyszło z praktycznym wykonaniem tego planu, o czym Czytelnicy dowiedzą się już w następnym poście. A zatem z Florencji miałam przedostać się pociągiem do Pisy i stamtąd British Airways do Londynu na Heathrow, przylot koło 16-tej. Tymczasem mąż miał wylecieć z Warszawy i być na Heathrow o 15-tej., a o 17-tej wspólnie mieliśmy wylecieć do Waszyngtonu. Pozostańmy na razie na tym etapie.

alboomosia
09-03-2011, 11:16
3. Ubezpieczenie zdrowotne - jest to rzecz z którą musieliśmy się uporać, ale tu też nie jestem ekspertem, po prostu skorzystałam z rad pewnych znajomych i wybrałam najtańsze ubezpieczenie, jakie znalazłam i którego koszty znacznie różnią się od innych programów, ale póki co żyję, nie nabrano mnie finansowo, nie choruję, odpukać, także w tę kwestię poza wspomnieniem nie będę się zagłębiać, zapraszam ewentualnie zainteresowanych do wymiany opinii.

alboomosia
10-03-2011, 10:19
4. Mieszkanie – na ten punkt składają się dwa podpunkty: mieszkanie docelowe i hostel/hotel na pierwsze dni zanim znajdziemy wcześniej wspomniane. Wcześniej wspomniane należy wyszukiwać po prostu na stronie
craigslist: washington, DC classifieds for jobs, apartments, personals, for sale, services, community, and events
- to najbardziej znany portal dla wynajmujących, ale też kupujących mieszkania/domy. Pytałam o wskazówki w różnych źródłach i w zasadzie zawsze rzecz się sprowadzała do osławionej już craigslist. Męża i moim kryterium w wyszukiwaniu mieszkania było: po pierwsze, tanio, po drugie, bezpiecznie, po trzecie, nie basement, czyli piwnica, po czwarte, stosunkowo blisko centrum i w tzw. metro area, czyli tam, gdzie można się dostać metrem. Wiele jest piwnic przerobionych na pokoje/apartamenty do wynajęcia, ale jednak wyglądają one dość depresyjnie. Choć są oczywiście dużo tańsze. Generalnie ceny za wynajem są bardzo różne, za ‘one bedroom appartament’, czyli mieszkanie dwupokojowe (livingroom + bedroom) skaczą w przedziale 700-1700$ za miesiąc. Początkowo myśleliśmy, że wynajmiemy coś w granicach 1000$, ale szybko okazało się to mrzonką. Mieszkanie, które spełnia w.w. kryteria kosztuje dziś w Waszyngtonie 1400-1500$ za miesiąc. Czyli jest ‘one bedroom’, jest w bezpiecznej okolicy, stosunkowo w mieście i w okolicy metra, no i po cenie, powiedzmy, ‘opłacalnej’, jak na tutejsze warunki. Niższe ceny będą już podejrzane – mogą oznaczać, że mieszkanie jest daleko poza miastem i ze względu na drogie dojazdy wcale się to nie będzie opłacać, albo są w okolicy raczej szemranej, i tu tym którzy chuchają na zimne, letnie, czy ciepławe, też nie polecam. Jeśli chodzi zaś o pierwsze dni, to zarezerwowaliśmy nocleg w hostelu Days Inn. Wygodnie, standard powiedzmy trzy gwiazdkowego hotelu w Polsce, pokój dwuosobowy około 70$ za dobę, z oddzielną łazienką. No niestety nie jest to wszystko tania impreza. To, co znaleźliśmy uznaliśmy za jakoś tam optymalne, w tym sensie, że łączy minimalne poczucie komfortu związane z potrzebą prywatności z jak najniższą możliwą ceną.

alboomosia
11-03-2011, 08:56
Florencja.
Więc tyle w kwestii planowania. A jak to mawia mój Tato - moderator na tym forum, plany i realizacja to dwie różne bajki.

Zrywam się rano dwie godziny przed odezwaniem się budzika. Nie mogę doczekać się wyjazdu do stanów. Jem śniadanie, żegnam się z przyjaciółmi, z którymi przemiło spędziłam ostatnie dwa dni i wyruszam w drogę. Tuż przed wyjściem z domu dostaję od męża sms-a, że jego lot z Warszawy odwołali z powodu śnieżycy, i jak się uda, wyleci następnym samolotem za trzy godziny.

No to ładnie. Mieliśmy się spotkać na lotnisku w Londynie żeby razem polecieć do Waszyngtonu. Tygodniami planowaliśmy tę podróż i przeszukiwaliśmy możliwe połączenia żebyśmy mogli lecieć razem i żeby ta cała podróż wyglądała jak najsensowniej, a tu taki numer. Do tej pory bałam się przede wszystkim jak odnajdziemy się na Heathrow, a teraz się okazuje, że przede mną cała podróż w samotności. Póki co się trzymam, trudno, najwyżej dolecę do Waszyngtonu sama i tam na miejscu poczekam te dwie – trzy godziny na lotnisku aż mąż doleci. Ale już za jakiś czas dostaję od niego sms-a, że dziś w ogóle nie wystartuje i najprawdopodobniej przyleci dopiero w poniedziałek, za dwa dni. Początki drobnej paniki. Piszę mu, żeby mi przesłał namiary na hostel w którym mam się zatrzymać plus wskazówki jak tam dojechać, i to wszystko w miarę szybko, bo moja stara już komórka może się za parę godzin rozładować i wtedy znikam zupełnie z pola kontaktu. I tu przypomina mi się historia kolegi kolegi, który wyjechał kilka lat temu do Chin i po prostu urwał się z nim kontakt, zaginął, jakby go Chiny po prostu wchłonęły. Cieszę się więc, że jadę do kraju w którym ludzie jednak mówią po angielsku i posługują się alfabetem łacińskim. Mąż przysyła mi adres hostelu, numer rezerwacji plus opis rezerwacji busa (shuttle) który dowiezie mnie tam z lotniska. A zatem jest całkiem dobrze, zakładając, że wsiądę do właściwego samolotu, znajdę ten busik, etc., czyli że wszystko pójdzie zgodnie z planem.

Żeby dać odpowiednią - czyli moją subiektywną - perspektywę na to całe zdarzenie: Ja wiem, że to zwykła podróż i że ludzie po prostu tak latają i nie robią z tego wielkiego halo, ale dla mnie takie sprawy zawsze wiążą się z wielkim stresem, często w zdenerwowaniu nie rozumiem prostych informacji, które dla innych mogą brzmieć banalnie. Jest to, powiedzmy, taki analfabetyzm funkcjonalny, i zawsze się boję, że się zgubię, a jak jeszcze wpadnę w panikę to już w ogóle przestanę rozumieć co się dookoła mnie dzieje. A zatem czuję się jakbym leciała w kosmos, całkiem sama na pokładzie. Sama postawię pierwsze kroki na obcej planecie: to, co dla reszty ludzkości stanowi zwykle mały krok, dla mnie będzie wielkim, gigantycznym krokiem, przeinaczając słowa wiadomo kogo. Na pewno zepsuje mi się skafander i na pewno przestanie działać grawitacja, a ja ulecę gdzieś w czarną otchłań i już nikt mnie więcej nie odnajdzie. Ale robię dobrą minę do złej ***, a to dlatego, że poza wzięciem się w garść naprawdę nic mi innego w tej chwili nie pozostaje.

No i żeby dać dowód na moje nierozgarnięcie: stoję na dworcu we Florencji z biletem do Pizy w ręku (z Pizy mam odlecieć do Londynu) i uważnie obserwuję tablicę z odjazdami. Dla mojej relacji cały czas nie podają numeru peronu, na który ma przyjechać pociąg. Żeby się nie spóźnić przyszłam na dworzec pół godziny wcześniej. Ale ostrożność niestety nie wystarczy, trzeba być jeszcze inteligentnym. Okazuje się, że migające cyferki, na które patrzyłam, podawały ile minut spóźnienia mają inne pociągi, a numer peronu wyświetla się kolumnę dalej. Gdy tylko orientuję się w swojej pomyłce, łapię w popłochu walizkę i biegnę do pociągu, który czeka na mnie już pewnie od kilkunastu minut. Niestety, wpierw muszę na stacji skasować bilet, a trzy najbliższe automaty nie działają - w końcu jesteśmy we Włoszech! – i zanim dobiegnę do czwartego i wrócę, pociąg odjeżdża mi po prostu sprzed nosa… No i pięknie.

Poziom złości pomieszanej z przerażeniem i bezradnością sięga w mojej głowie zenitu. Zaczyna się. Panika, i teraz to już na pewno nic się nie uda. No ale szybko próbuję się pozbierać, biegnę z powrotem do kasy i na szczęście okazuje się, że za 20 minut jest następny pociąg do Pizy. Tylko że na peronie, na którym stoi, nikt nic nie wie i nigdzie nie jest napisane że jedzie tam, gdzie potrzebuję. Kilka razy wbiegam i wybiegam z pociągu, próbując uzyskać jakąś informację, ale każdy mówi mi co innego. Wreszcie muszę zaufać jakiejś w miarę przyzwoicie wyglądającej Włoszce, że dojadę tym do Pizy.

texarkana
11-03-2011, 15:56
No, ciekawie się zaczyna! Czekam niecierpliwie na cd.
Ja też lecąc do Stanów (z dzieckiem) miałam pewne przygody, jednakże drobne w porównaniu z powyzszym...

alboomosia
11-03-2011, 16:30
Piza.
Dojeżdżam. Na całe szczęście. Tu się jeszcze muszę przesiąść do innego pociągu, który dowiezie mnie na lotnisko. Więc trochę biegam z ciężką walizką po włoskich peronach - na których, żeby nikomu się nie wydawało, nie ma schodów ruchomych! Wreszcie docieram na lotnisko w Pizie, które nosi imię samego Galileusza, nadaję bagaż, dochodzę do właściwego gate-u. Tu okazuje się, że wymagana jest znowu kontrola paszportów. Uświadamiam sobie, że Wielka Brytania nie jest w strefie Shengen. A zatem już tu przekraczam pierwszą istotną granicę, wychodzę z Shengen. Nie wiem dlaczego, ale czuję się, jakbym wkraczała do lepszego świata. A może się po prostu cieszę, że opuszczam Włochy – które są piękne, ale jednak zawsze dają mi trochę w kość. Wsiadam do samolotu.

alboomosia
14-03-2011, 11:13
British Airways
Niby British Airways, ale komfort jak w tanich liniach lotniczych. Żadnych specjalnych wygód, niezbyt czysto. Przesypiam prawie całą 2-godzinną podróż, a kiedy na ostatnim etapie się budzę, czuję się już klaustrofobicznie i chcę jak najszybciej wysiąść. Zaczynam bać się 8-godzinnej podróży do Stanów. W Londynie jestem już jednak rzeczywiście jakby w lepszym świecie. Idealna informacja, nawet dla takich idiotów jak ja, z łatwością się przesiadam do następnego samolotu. To już jest wielki Boeing, porządny, w środku wygodnie i dużo miejsca. Nie ma przy mnie niestety męża, ale powoli zaczynam się uspokajać. Jest to moja druga podróż w życiu drogimi liniami lotniczymi. Pałaszuję więc cały obiad, który podają, wypijam dwie coca-cole, zamawiam jeszcze dodatkowy sok. Ostatnią kanapkę i batona, które rozdają wcale nie takie ładne ale za to miłe stewardessy, zachowuję na później, bo pewnie zgłodnieję w Waszyngtonie i nie będę miała na początku gdzie kupić czegoś do jedzenia - tu moja ostrożność idzie już w parze z inteligencją. Przed każdym siedzeniem zamontowany jest mały ekranik, co dla mnie, dzikusa dumnie podróżującego możliwie najtańszymi transportami, jest już sporym szokiem. Ale oglądam tylko jeden film. Dokumentalny, opowiadający jak powstawał jakiś jesienny numer Vogue. Więcej nie daję już rady obejrzeć, mimo że chciałam maksymalnie skonsumować tę podróż, bo rozpoczyna się kulminacja tej całej przygody w postaci dość silnej migreny. Trochę podsypiam. Jest ciemno, a ja siedzę z dala od okna, więc niestety lot nad oceanem odbywa się tylko w mojej głowie. Do tej pory żal mi, że nie widziałam dokładnie jak opuszczam jeden kontynent i dolatuję do drugiego. Bez tego doświadczenia ta cała odległość między Polską a Stanami wciąż jest dla mnie dość nierealna. Dopiero później oglądam mapę świata w moim pokoju w Waszyngtonie, żeby sobie wyobrazić jak jestem daleko.

alboomosia
15-03-2011, 11:45
Pierwsze spotkanie z Waszyngtonem.
Dolatuję na lotnisko Dulles o 20tej. W Warszawie jest druga w nocy. Kontrole wiz i paszportów oraz odbiór bagażu zajmują jeszcze około dwóch godzin. Pierwsze wrażenia? Hm, póki co wszystko jest raczej wirtualne, ale serce zaczyna bić coraz szybciej z przejęcia i radości, że oto wkraczam na ziemię, na której jeszcze nie byłam. Po kontrolach odnajduję busik, który ma mnie zawieźć do hostelu. Rzecz jest nieźle zorganizowana: dwóch młodych chłopaków potwierdza, że mam zrobioną on-line rezerwację, wszystko jest już opłacone z Warszawy. Polecam bardzo ten ******, firma nazywa się SuperShuttle. Działają profesjonalnie, a ponadgodzinny dojazd do samego hostelu w Waszyngtonie kosztuje 20-30 dolarów. Jak na Stany jest to cena sensowna, zwłaszcza że alternatywa to taksówka, do której ustawia się bardzo długa kolejka i która jest na pewno dużo droższa. Wydają mi numerek i każą czekać, około pół godziny, ale nie w kolejce, tylko mogę sobie usiąść. Wreszcie wołają, że podjechał mój busik, ma mieć numer 337 i zobaczę go zaraz przy wyjściu po prawej. Wsiadam razem z kilkoma innymi osobami, które jadą w podobnym kierunku (bus jest 8-9 osobowy, tak jak te jeżdżące w Zakopanem i dowożące turystów do szlaku). Podróż jest dosyć długa, oczy zamykają mi się już ze zmęczenia, bo tu dochodzi już północ, a tam skąd przyleciałam jest prawie 6 rano. W dodatku od 18 godzin jestem w podróży, i to nie należącej do najłatwiejszych. Ale wcale nie narzekam, nie chcę zrobić mylnego wrażenia. Fakt, że jestem w sporym stresie, ale dawka podniecenia związana z przyjazdem na inną planetę jest gigantyczna.*

W hostelu muszę zapłacić za cztery noclegi z góry, więc w kieszeni zostaje mi tylko 10 dolarów. I tak dobrze, że w ogóle miałam ze sobą dolary, na pomysł podzielenia między sobą pieniędzy wpadliśmy z mężem w zasadzie w ostatniej chwili, i jeszcze cieszyliśmy się, że jesteśmy tacy przezorni. Jak widać przezorność naprawdę jest niezbędna przy większych wyprawach, i nie powinno się jej traktować jako ponadprogramowej. W hostelu dostaję sms-a od męża, że przyleci jednak już w niedzielę, czyli jutro, ale żebym sprawdziła maile, bo już o 10 rano mam spotkanie w sprawie wynajmu mieszkania. Jestem nieprzytomna, nie mam siły na maile. Gdy tylko udaje mi się rozgryźć, jak działa na tej innej planecie prysznic i zmyć z siebie cały kurz podróży, wskakuję do łóżka i zasypiam jak kamień.

alboomosia
16-03-2011, 14:45
Pierwszy poranek w Waszyngtonie.
Dzień wcześniej mąż wysłał mi namiary na trzy mieszkania, z których właścicielami chciałby żebym się spotkała. Zależy nam na czasie, bo mamy tylko cztery dni w hostelu, a znalezienie mieszkania, podpisanie umowy i inne formalności jednak trochę czasu wymagają. Sam hostel wcale nie jest tani i zresztą zupełnie nie wygląda jak hostele, do jakich jesteśmy w Europie przyzwyczajeni. W pokoju mamy wielką plazmę na 50 cali, własną łazienkę z mydełkami i ręcznikami, fakt że nie jakimiś super czystymi, ale są, i dwa wielkie królewskie łoża w rozmiarze, który nazywa się tu queen, w odróżnieniu od większego jeszcze rozmiaru- king. Wciąż mówimy o łóżkach pojedynczych, oczywiście. Wszystko zresztą, jak się okaże, jest tu w ogromnym rozmiarze, żeby zwykły obywatel mógł się poczuć jak król. Łóżka, wielkie miękkie materace, poduszki, pościele to w ogóle zdaje się osobny temat w Ameryce. Poświęca mu się tu dużo uwagi, co rzuca się w oczy przybyszom z obcej planety. Liczy się po prostu wygoda.

Wróćmy do pierwszego poranka w hotelu w Waszyngtonie. Wstaję o 7 rano, w Warszawie jest już 13, ja natomiast jestem po jakichś 6 godzinach snu. No dobra, sprawdzam maile, widzę już że mam trzy mieszkania do obejrzenia w miejscach o których nie mam pojęcia, gdzie się znajdują, ale w recepcji znajduję jakąś mapę dla turystów i jest tam schemat sieci metra, więc już trochę jestem w domu. Pytam recepcjonistę – rosły sympatyczny Murzyn który twierdzi, że jego ciocia Sylwia też pochodzi z Polski – przy której stacji metra znajduje się nasz hostel, a po drugie, gdzie jest tu jakiś kantor albo bank, w którym można zamienić pieniądze – bo jestem teraz w takiej sytuacji, że mam 160 euro, które zostały mi z Florencji, ale niestety tylko 10 dolarów. No więc okazuje się że jest niedziela, nawet tutaj, i że dziś nic nigdzie nie wymienię. Pytam więc ile kosztuje jazda metrem. Wylicza mi, że dojazd do Crystal City, gdzie mam pierwsze mieszkanie, obstawiane przez męża jako numer 1, plus powrót będzie mnie kosztował 7 dolarów. W głowie szybko odejmuję 10-7 i wychodzi mi trzy, czyli po opłaceniu metra tyle mi zostanie na życie. No dobrze, mąż przyjedzie dziś wieczorem, do tego czasu muszę jakoś przetrwać, no i muszę zobaczyć chociaż to pierwsze mieszkanie.

alboomosia
17-03-2011, 15:48
Pierwszy posiłek w Waszyngtonie.
Wracam na górę do pokoju, robię inwentarz wszelkich zapasów jedzenia i glukozy. Kanapkę z samolotu zjadłam już dziś na śniadanie. Mam jeszcze tego batona. W pokoju jest mini zestaw do zaparzania kawy, dodają do tego śmietankę w proszku i cukier. Odkłam torebeczki z cukrem na moją kupkę. A zatem mam batona, trochę cukru i 3 dolary. Jest 8 rano i już jestem trochę głodna, bo kanapka z British Airways była raczej mało pożywna. Muszę jakoś wytrzymać do 18-tej, aż dojedzie mąż z kasą. W tym wszystkim chodzi o to, że ja się po prostu boję głodu. Może mi burczeć w brzuchu przez parę godzin, to mi nie przeszkadza, ale jak zacznie mi spadać poziom cukru, to może być ciężko. No, ale póki co żyję i po prostu wybiegam myślami w przyszłość. Postanawiam wykorzystać też mini ekspres do kawy, który tu oferują, domyślając się, że pewnie jestem pierwszym gościem hostelu od dawna, który*próbuje sobie na tym czymś parzyć kawę. Wychodzi potworna lura – ale lura w pełnym słowa tego znaczeniu. Jej zaletą jest to, że jest płynem i że jest ciepła. Ładuję moje zapasy glukozy do torebki i wyruszam na oglądanie mieszkania w Crystal City.

alboomosia
18-03-2011, 15:02
Pierwsze kroki w Waszyngtonie.
Stawiam pierwsze kroki na mieniącej się w jasnym pełnym słońcu amerykańskiej ziemi. Cieszę się tym jak dziecko. Sceneria dosyć dziwna, jestem raczej w centrum, a wygląda to jak na przedmieściach - dużo przestrzeni, szerokie ulice, domy nie ściśnięte przy sobie, ale każdy ma swobodę oddechu. A poza tym kolorowo, żywe, nasycone kolory, czerwony, niebieski, zielony, biały. Wielkie samochody, ciężarówki jak te z reklamy coca-coli. Idę prosto, kieruję się w stronę metra wzdłuż Connecticut Avenue, która jest jedną z wielkich arterii Waszyngtonu (mój hostel mieści się pod numerem 4400). Cały czas czuję się jak na planie jakiegoś znanego mi filmu, bo tu jest wszystko takie, jak znamy z telewizji. Dochodzę do jakiejś przecznicy i tu pierwsza trudność – przejście na światłach przez ulicę. Niby tak jak u nas a jednak zupełnie inaczej. Widzę białą postać człowieka. Stać czy iść? Zanim zdążę się przyjrzeć, czy postać ta ma nogi rozłożone czy złączone, bardzo szybko pojawia się na jej miejsce migająca czerwona dłoń a pod nią cyfry odliczające w dół sekundy. Gdy cyfry dojdą do zera czerwona dłoń przestaje migać i świeci w sposób ciągły, już bez tych cyfr. Świeci bardzo długo a potem znowu na sekundę pojawia się ten biały. Potrzeba nieco koncentracji i analizy znaków, które właśnie nam pokazano. Ale nie potrafię się teraz skoncentrować – jest 9-ta rano, u mnie jest 15-ta, a poza tym mam w zasadzie za sobą już kilka nocy prawie nieprzespanych. Rozglądam się na boki czy nic nie jedzie i po prostu przechodzę, nie mam siły na takie rozważania w tej chwili.

alboomosia
19-03-2011, 13:20
Metro w Waszyngtonie.
Po przejściu ‘na światłach’ pierwszej przecznicy trudności jednak nie znikają, choć dosyć sprawnie udaje mi się znaleźć wejście do metra. Zapamiętuję po drodze znaki szczególne, żeby trafić także i w drodze powrotnej. Inny, choć mądry, jest tu system kupowania biletów. Są automaty. Od kilku lat nie boję się już kontaktu z automatami. Traktuję je jak ciekawą zagadkę do rozwiązania, wiedząc jednocześnie że wszystko to jest skonstruowane w taki sposób, żeby rozwiązanie nie pozostawało odległym marzeniem. Przyglądam się więc długo wielkiej maszynie (tu już się nie wymigam tak jak ze światłami, muszę oddać temu żelastwu to, co mu się należy, czyli moją wytężoną uwagę). Nie boję się też długo przyglądać, choć mam świadomość, że pewnie wyglądam przy tym dość idiotycznie.

Najpierw udaje mi się zrozumieć podstawową strukturę, czyli graficzną organizację twarzy tego urządzenia. W pasie górnym znajduje się coś na kształt legendy: alfabetyczny spis wszystkich stacji całego systemu metra, a przy każdej w pierwszej kolumnie szacowany czas dojazdu od stacji na której się znajdujemy, a w drugiej kolumnie cena, np. 1,75$. Udaje mi się odnaleźć stację Crystal City, do której jadę szukać mieszkania – 28 minut i 2,75$. Na niższym, głównym pasie twarzy maszyny znajduje się część funkcjonalna, czyli otwory do wrzucania pieniędzy i odbierania biletów. Zastanawiam się, skąd Metro będzie wiedziało, ile w rzeczywistości przejechałam i jak zweryfikuje wartość zakupionego biletu. Wpadam na pomysł, że pewnie kontrola biletów odbywa się zarówno przy wejściu do metra jak i przy wyjściu. Plus, że to, co się dzieje w międzyczasie nikogo nie obchodzi, mogę jeździć i przesiadać się ile chcę, liczy się punkt wejścia i wyjścia. Do otworu numer 1, na lewym policzku maszyny, zgodnie z instrukcją wsuwam odliczone 7 dolarów w banknotach, na nosie plusem i minusem mogę regulować wartość, za którą chcę mieć wydrukowany bilet (ale tego nie robię, bo już mam odliczone), a na prawym policzku wciskam duży przycisk, po czym w prawym dolnym rogu twarzy, można powiedzieć, że to taka prawa dolna ósemka, wypluty zostaje mój skromny kartonikowy bilet z wydrukowaną wartością 7 dolarów. Dojeżdżam do stacji Crystal City, rzeczywiście przy wychodzeniu bramki metra odliczyły sobie wartość podróży, 2,75$.

texarkana
19-03-2011, 22:40
No, no... przypominam sobie swoje pierwsze kroki w Stanach. To przechodzenie przez jezdnię na światłach - w odległytm o długość całego ogromnego kraju Teksasie jest dokładnie tak samo - w końcu Ameryka to kraj standardów.
A co do tych "królewskich" rozmiarów mebli - w San Antonio, zwanym też Fat Antonio, zrozumiałam, że meble MUSZĄ takie być, żeby nie trzasnąć - przynajmniej pod Teksańczykami.
Czytam z wielkim entuzjamem i grzecznie czekam na c.d.

jacky
19-03-2011, 23:06
nie strzymuję i wręcz molestuję...
gdzie są owe przyobiecane fotografie ?:44:
jeszcze jest szansa na cofkę i wstawienie wedle zasad po sztuk 4ry do każdego postu...
alem namolnym, nie ?:36:
no bo chyba nie wytłumaczysz się utratą kart pamięci jak Carnivalka w Pammukale ?:32:

alboomosia
20-03-2011, 10:44
W oczekiwaniu na męża.
Zanim udaje mi się znaleźć wielki apartamentowiec, w którym mam obejrzeć mieszkanie, sporo muszę się nabiegać. Mam przy tym wrażenie, że nasze zwykłe odległości zostały tu jakoś rozciągnięte w czasoprzestrzeni i pokonywanie ich zajmuje dużo dłużej (ten temat rozwinę w osobnym poście). Mieszkanie jest bardzo fajne, ma tylko jedną wadę, że nie ustaje w nim jakieś buczenie, trudno identyfikowalny dźwięk, może to z lotniska Reagana, które jest niedaleko. Mówię właścicielce, że mojemu mężowi może się to nie spodobać, więc się umawiamy, że mąż przyjdzie tu sam jeszcze raz jutro i sobie oceni.
Wracam do hostelu, po drodze trafiam na Burger Kinga, co mnie cieszy, bo liczę, że tu za moje 3 dolce kupię jakiś obiad. Proszę o cheeseburgera, okazuje się, że kosztuje tylko 1,45$, więc po zastanowieniu się proszę o jeszcze jednego. Mam więc obiad, jest koło południa, pozostaje mi wrócić do hostelu i czekać na męża. Najadam się cheeseburgerami, po czym zagrzebuję pod ciepłą kołdrą w moim królewskim łożu i próbuję zasnąć – tu jest wprawdzie południe, ale jestem już bardzo zmęczona, poza tym jestem w obcym kraju, bez pieniędzy, z jedną małą walizką i nie mam nic lepszego do roboty. Po godzinie budzi mnie potworne pragnienie, fast-foody przyrządzają jednak sztuczne i mocno przesolone jedzenie. Ale nie mam ani kropli do picia, a nie jestem jeszcze tak zdesperowana, żeby pić wodę z kranu. Leżę więc dalej i czekam na męża, resztę naszych rzeczy, a także na 1,15$, które mi brakuje, żeby kupić sobie jakiś napój z automatu na dole.

Czy ja coś tu pisałam o fotografiach?

jacky
20-03-2011, 12:02
Czy ja coś tu pisałam o fotografiach?
Tu - nie, ale w "pierwotnej" wersji było obiecane ...


Ale robie zdjecia caly czas. I niedlugo wracam (w polowie czerwca), wiec z tesknoty, znow jako obcy, napisze chyba dluzszy reportaz retrospektywny z Polski o Stanach, na podstawie zdjec.


:44:

alboomosia
21-03-2011, 21:13
Zmiana strefy czasowej.
O 16- tej z minutami, wcześniej niż się spodziewałam, puka do drzwi mąż. Od razu lecę do automatu na korytarzu i kupuję jakiś tonik. Wciąż czuję się trochę słabo na nogach, to po tej 8-mio godzinnej podróży samolotem, jest prawie tak jakby się zeszło z karuzeli, huśta. Mąż potem mówi, że czuje się podobnie. A nawet mamy wrażenie, jak idziemy wieczorem się przejść po okolicy, że stoimy jakoś pod kątem w stosunku do podłoża, jakby nasze błędniki wciąż nadawały na naszej wschodnioeuropejskiej długości geograficznej. Śmieszne to uczucie, zupełnie absurdalne, nie wiem już do końca, czy to był żart, czy naprawdę się oboje tak czuliśmy, w każdym razie coś w tym musiało być. Niesamowitym doświadczeniem jest też zmiana strefy czasowej. 6 godzin różnicy. Nie da się tego przezwyciężyć po prostu idąc jednego dnia wcześniej spać, powiedzmy o 7-mej, a potem wstając raniutko. Organizm na całej swojej długości i szerokości funkcjonuje według zegara, do którego jest przyzwyczajony. A zatem nawet jeżeli ma się za sobą koło 10 godzin snu, następnego dnia o tutejszej 20-tej po prostu pada się z nóg ze zmęczenia. Przez pierwsze dwa, trzy dni usypiałam prawie na stojąco o godzinie 19-20-tej. Przez kilka dni byliśmy też prawdziwymi rannymi ptaszkami, gdy inni smacznie chrapali, my już po śniadaniu i kawie, ubrani, wyszykowani wyruszaliśmy w drogę, szukać mieszkania, robić zakupy, etc. I cały czas ten mózg upiera się przy swoim tam głęboko w środku, że choć nominalnie jest 8 rano, to dla niego dzień już trwa i trwa, zbliża się zaraz pora obiadowa. Trwa to wszystko spokojnie przez tydzień.


Ja piszę tu i teraz a nie w żadnej pierwotnej wersji.

jacky
21-03-2011, 21:29
Ja piszę tu i teraz a nie w żadnej pierwotnej wersji.
aj nie ładnie zapierać się własnych słów "gdzieś i kiedyś" rzuconych na wiatr ...:wink:
...
i nie realizować obietnicy - udostępnienia fotografii...:bored:
...
choć relacja słowna super - to czekamy na ilustracje...

:thumbupcool:

alboomosia
22-03-2011, 10:43
Napiszę to jeszcze raz.
Zaczęłam pisać tu 7.03.2011 o godz. 19.02.
I w tej przestrzeni i od tego czasu nic nie obiecywałam.
To jest 'zmiana strefy czasowej' i 'przestrzeni'.

O przestrzeni.
Kiedy idziemy ulicą ze znajomymi, a ja szeroko otwieram oczy i usta patrząc na rozmiar budynków, które mijamy, ci patrzą na mnie jak na prowincjuszkę i zupełnie nie rozumieją mojego zdumienia. A przecież rzecz jest zupełnie obiektywna. Ameryka jest większych rozmiarów i ma więcej przestrzeni niż kraje europejskie. Dużo więcej. Nie trzeba jej tak starannie zagospodarowywać jak na przykład we Włoszech. W sklepach mnóstwo miejsca przeznacza się na fantazyjne wystawy, jakby właściciele nie musieli się wcale przejmować horrendalnymi czynszami za każdy centymetr kwadratowy. Wszystko jest tu też dużo większych rozmiarów. Począwszy od budynków, idąc przez ulice, a kończąc na kuchence gazowej i rozmiarze łóżka. No więc domy, które mijaliśmy idąc przez centrum stolicy tego światowego mocarstwa były tak gigantyczne i monumentalne, że trudno mi je było objąć wzrokiem. Zadzierałam głowę do góry jakbym patrzyła na Pałac Kultury albo krzywą wieżę w Pizie, choć budynki, które oglądałam, nie były wieżami tylko ‘zwykłymi’ 4-5-cio kondygnacyjnymi budowlami – urzędami miejskimi, siedzibami ministerstw, etc. Wszystko wyglądało jak przez szkło powiększające, a kolumny podtrzymujące stropy tych budowli i biegnące niemalże do nieba nadawały im dodatkowego majestatu i monumentalności. Kto był w Moskwie na Placu Czerwonym może to sobie spróbować wyobrazić. Wrażenie jest w każdym razie niezwykłe, bo oto namacalnie mamy do czynienia z prawdziwym, wielkim Mocarstwem. Czy zwykłe, małe bądź średnie, państwo mogłoby sobie na przykład pozwolić na wydzielenie w samym centrum swojej stolicy olbrzymiego pasa zieleni o długości 5 kilometrów tylko po to, żeby umieścić na nim kilka wielkich pomników upamiętniających ważne wydarzenia z historii? Taką właśnie funkcję pełni w Waszyngtonie National Mall.

alboomosia
24-03-2011, 14:10
Mieszkanie.
Postanowiliśmy wprowadzić się do mieszkania w Crystal City. Buczenie z lotniska postanowiliśmy po prostu zaakceptować, jak się włączy ogrzewanie to nawiew je zagłusza i wtedy to tak bardzo nie przeszkadza. Przede wszystkim chcieliśmy się po prostu wprowadzić i gdzieś już zamieszkać. Ale trafiliśmy naprawdę nieźle, choć za wynajem płacimy na polskie warunki cenę kosmiczną: 1400 $. Nie mieliśmy jednak wyboru, bo po niższej cenie trudno coś wynająć dziś w Waszyngtonie. Jest tu prawdziwie ‘amerykańsko’ i to nam się podoba, dużo przestrzeni, centra handlowe w okolicy, szerokie ulice. Aha, i same hotele i apartamentowce, bo to po prostu taka dzielnica. Mieszkamy na południe od Potomacu (rzeki przy której leży Waszyngton) w miejscowości, która się już nazywa Arlington i leży w innym stanie, w Virginii. Brzmi śmiesznie, ale tak naprawdę mieszkamy dość blisko centrum Waszyngtonu, metrem to jakieś 15 minut, na tutejsze warunki naprawdę blisko. Nasz apartamentowiec ma 12 pięter i na ostatnim jest darmowa wielka i nowoczesna siłownia czynna non-stop. A na dole wielki hall z dywanami, kanapami, lampami, marmurami, elegancko jak w hotelu. I konsjerże, którzy codziennie rano między 7 a 11-tą podają darmową kawę, herbatę i gorącą czekoladę.

alboomosia
25-03-2011, 12:36
O złudzeniach optycznych.
Nie raz miałam też wrażenie, idąc ulicami Waszyngtonu, że poszczególne obiekty są dużo bardziej oddalone niż mi się wydaje. I wczoraj mnie nagle olśniło, że w istocie tak jest, a w dodatku dlaczego. Wracałam z banku w naszej okolicy, szłam chodnikiem, zmierzałam w kierunku świateł na skrzyżowaniu. Bank i sklepy, z których tu korzystamy, są niby blisko od naszego domu, a jednak droga do nich zawsze jakoś się ciągnie i ciągnie. Patrzyłam na te światła: Musi być jakieś 200-250 metrów, w Polsce trzy kroki i już jestem przy nich. A tu idę jakieś 3-4 minuty. Są dużo dalej niż się wydaje. I nagle - Eureka! – to wszystko to Złudzenie Optyczne! Gdyby budynki wzdłuż ulicy, którą idę i tam po przeciwnej stronie skrzyżowania były ‘normalnej’ wielkości i gdyby ulice się krzyżujące były ‘normalnej’ szerokości, ‘widziałabym’ tę odległość do świateł w taki sposób, do jakiego moje oczy są przyzwyczajone. A tu i domy i ulice są większe i szersze, więc w rezultacie także odległość, którą mój wzrok nieudolnie*próbuje oszacować, jest proporcjonalnie dłuższa. Nic innego tylko Prawa Talesa w praktyce!

alboomosia
26-03-2011, 09:11
O jednostkach miar.
Może dlatego jednostki miar są tu inne. Nasz kilometr zastąpiony jest tu przez milę, która jest od niego o jakieś 50% większa – może lepiej pasuje do amerykańskiej przestrzeni? Nasz litr to tutejszy galon – około 3 i pół razy większy! A nasze dekagramy to tutejsze uncje – też 2-3 razy cięższe. Miary te dotarły po prostu na amerykański kontynent na statkach Brytyjczyków parę stuleci temu, ale coś jest w tym jak dobrze są w stanie oddać monumentalny i mocarstwowy charakter przestrzeni Stanów Zjednoczonych. W Kanadzie jednostki miar są już takie jak u nas, a sami Kanadyjczycy nie mają też roszczeń do bycia światowym mocarstwem.

texarkana
26-03-2011, 18:41
Zmiana strefy czasowej.
(...) mózg upiera się przy swoim tam głęboko w środku, że choć nominalnie jest 8 rano, to dla niego dzień już trwa i trwa, zbliża się zaraz pora obiadowa. Trwa to wszystko spokojnie przez tydzień.

Czas przestawienia się na dramatycznie inną strefę czasową wg wiedzy opartej na źródłach naukowych wynosi 2-7 dni. Nam za pierwszym razem zajęło to 3 dni, za drugim 1, za trzecim 2. Podobno proces ten przyspiesza melatonina - hormon snu i czuwania, który kupuje się bez recepty w postaci tabletek. Nie wypróbowalismy osobiście, ale w Stanach poznaliśmy Polaków, którzy z tego korzystali i mówili, że pomaga. Jedną tabletkę łyka się na godzinę przed pójściem spać.

texarkana
26-03-2011, 18:45
O jednostkach miar.
Nasz kilometr zastąpiony jest tu przez milę (...) Nasz litr to tutejszy galon (...) A nasze dekagramy to tutejsze uncje

No i najgorsze (moim zdaniem) te stopnie Fahrenheita zamiast celsjuszy! Do mil i galonów przywykliśmy bardzo szybko, uncje były mało potrzebne (wszystko mierzyliśmy i kupowaliśmy w funtach), ale przeliczanie temperatur długo sprawiało problem...

alboomosia
27-03-2011, 09:26
Waszyngtończycy.
Przyszedł czas żeby napisać o mieszkańcach Waszyngtonu. Trudno powiedzieć na ile ludzie, których tu widuję są ‘prawdziwymi’ Amerykanami. W Waszyngtonie jest coś specyficznego jeśli chodzi o amerykańskiego ducha, bo to w końcu stolica. Najważniejsze urzędy w kraju: Biały Dom – siedziba prezydenta, Kapitol – siedziba parlamentu, sądy, Pentagon - główne dowództwo amerykańskiej armii, komenda główna federalnej policji, czyli FBI, a także służb wywiadowczych – CIA, wreszcie jedna z głównych siedzib NASA znajdują się właśnie tutaj i na co dzień mija się je w drodze do pracy. A zatem wielka polityka, światowa dyplomacja, i armia. (To czego tu tylko brakuje to wielkie pieniądze – te z kolei są w Nowym Jorku.) Drugi ważny element to historia. Waszyngton został zaprojektowany jako stolica Stanów Zjednoczonych od samego początku. Na stolicę wyznaczony został przez pierwszego prezydenta, Jerzego Waszyngtona, i od niego właśnie przyjęła się nazwa miasta. Więc choć jest to miasto przede wszystkim urzędnicze, i w tym sensie nieco sztuczne w porównaniu np. do takich miast jak Berlin, Paryż, Londyn, gdzie poza urzędami tętni też miejskie życie, to ma jednak swoją tradycję i tajemnicę, swoich pierwszych mieszkańców, swoje legendy, nie jest jedynie sztucznym administracyjnym tworem.
Mieszkam w okolicach Pentagonu, wokół są głównie hotele i apartamentowce, do pracy która jest w samym centrum Waszyngtonu mam jakieś 15 minut metrem. Moje kontakty z mieszkańcami Waszyngtonu są w dużym stopniu uwarunkowane trasą, którą na co dzień odbywam z domu do pracy. Ale na tej trasie spotykam chyba dosyć reprezentatywną próbkę Waszyngtończyków. Dominują tu trzy grupy ludzi: 1) urzędnicy wysokiego szczebla, 2) armia, 3) służby mundurowe niższego szczebla, czyli policja, ochrona, obsługa metra, głównie to Murzyni.

alboomosia
28-03-2011, 17:54
Urzędnicy.
Można by o nich po prostu powiedzieć, że chodzą w garniakach, krawaciarze, nuda. Ale nie. Oni są żywiołem tego miasta. Są cudowni, władza, która od nich emanuje, dystyngowany sposób bycia, a jednocześnie bardzo uprzejmy i przyjacielski, są czymś niesamowitym. To nie są jakieś urzędasy czy yuppie. Mają w sobie coś więcej. Energia, motywacja, poczucie, że pracują dla jednych z najbardziej wpływowych instytucji i ludzi na świecie. Ponieważ wstęp do tych wszystkich instytucji jest ściśle strzeżony, każdy pracownik takiego urzędu otrzymuje swoją ‘badge’, czyli jakby legitymację ze zdjęciem, nazwiskiem, miejscem pracy. Nosi się je zawieszone na szyi. Ja też mam taką z mojego, nieco skromniejszego, miejsca pracy. Te ‘badge’ są prawdziwym symbolem statusu. Kiedy jedziemy rano metrem i każdy z nas jest elegancko ubrany a na szyi ma swoją ‘badge’ wiemy, że jesteśmy kimś ważnym (lubię się z nimi utożsamiać tylko dlatego że też mam taką legitymację), czujemy, że mamy jakąś misję do spełnienia, że jesteśmy wybrańcami losu, że jesteśmy na szczycie drabiny świata. To wspaniałe uczucie, choć w moim przypadku to tylko taka zabawa, ale bardzo lubię sobie to tak rano wyobrażać. Wielu urzędników mieszka właśnie w naszych okolicach, w Arlington, bo, jak już wspominałam, jest tu dużo hoteli, dużo apartamentowców. To też sporo mówi o tym, jacy i skąd są. W dużej mierze to przyjezdni, nawet z najdalszych zakątków Ameryki. Nie mają rodzin, albo nie mają ich tu przy sobie. Może mają rodziny gdzieś w Alabamie albo Minnesocie, a tu przyjechali, bo dostali świetną pracę. Mieszkają więc w hotelu, może opłacanym przez pracodawcę, jeżeli są wyjątkowo przydatni.
Urzędnicy nie noszą okryć wierzchnich. Chodzą po prostu w garniturach, niezależnie od temperatury na zewnątrz. Od razu ze swoich hoteli czy apartamentów wskakują do metra, które tutaj jest bardzo czyste i eleganckie, a potem szybko przechodzą do pracy. Sprawia to, że w zasadzie cały czas pozostają urzędnikami, nie przebierają się w strój domowy, na mieście nie zamieniają się nagle w spokojnie przechadzających się mieszczan. Są tym co robią. 24 godziny na dobę. 7 dni w tygodniu. Non stop.

alboomosia
29-03-2011, 20:06
‘American dream’
Takiego właśnie człowieka/urzędnika poznaliśmy w zeszłym tygodniu. Zaprosił nas na kolację przyjaciel naszego znajomego, Mieszka w okolicach One Circle, jednej z droższych dzielnic Waszyngtonu, w pięknym apartamentowcu. Konsjerż w recepcji na dole nie chciał nas wpuścić do środka zanim dokładnie nie skontrolował kim jesteśmy i do kogo przychodzimy. Wjeżdżamy na jego piętro, wszystko jest tu piękne i eleganckie jak w drogim hotelu. Thomas, tak ma na imię, przybył do Stanów Zjednoczonych z rodzicami i rodzeństwem w latach 1970 - tych z Chin. Byli bardzo biedni, jego rodzice do dziś nie mówią po angielsku i żyją w Nowym Jorku na Brooklynie wśród innych chińskich imigrantów. Zainwestowali natomiast w edukację syna, który skończył medycynę na prestiżowej uczelni, został cenionym lekarzem, po czym niedawno zwerbowała go administracja Obamy do pracy nad nową ustawą o służbie zdrowia. Mieszka więc teraz w Waszyngtonie i tłucze bardzo, ale to bardzo porządną kasę i jest spełnionym Amerykaninem, bardzo dumnym z tego, co osiągnął, co widać w każdym jego geście i słowie.

Historia tego człowieka jest niesamowita z dwóch względów. Poczynając od absolutnie niczego doszedł niemalże na same szczyty społecznej drabiny. Wystarczyła edukacja i ciężka *****. Czy coś takiego jest możliwe w którymkolwiek z krajów europejskich, w Polsce? Czy możemy sobie wyobrazić młodego Wietnamczyka, którego rodzice handlują na bazarze Banacha w Warszawie, który dzięki swojej ciężkiej pracy po kilkunastu latach dostaje super pracę jako doradca któregoś z ministrów? Nigdy w życiu. I to jest właśnie Ameryka, to jest właśnie ‘American dream’, czyli ‘od zera do milionera’. Możesz osiągnąć co chcesz jeśli tylko będziesz ********ać jak cholera, bo żadne stare struktury społeczne, żadne kliki, i żadne głupie regulacje nie będą cię ograniczać. Wręcz przeciwnie, jak zobaczą, że jesteś dobry, to będą Ci to ułatwiać, bo zależy im na fachowcach i na rozwoju. I to cała filozofia odwiecznej potęgi Stanów Zjednoczonych. Wolność i konkurencja. Nie można się w tym nie zakochać.

Druga ciekawa rzecz w historii Thomasa to to, jak blisko jest wielkiej polityki. Na regale w swoim salonie trzymał 1000 stronicowy egzemplarz powstającej właśnie ustawy o służbie zdrowia, trzymaliśmy ją w rękach – temat, który wałkowany jest od miesięcy na pierwszych stronach wszystkich amerykańskich gazet. Tak blisko nas, i tak blisko niego – Thomasa, który w zasadzie jest zupełnie zwyczajnym sympatycznym chłopakiem z Chin.

texarkana
29-03-2011, 23:13
‘American dream’
...bo żadne stare struktury społeczne, żadne kliki, i żadne głupie regulacje nie będą cię ograniczać. Wręcz przeciwnie, jak zobaczą, że jesteś dobry, to będą Ci to ułatwiać, bo zależy im na fachowcach i na rozwoju. I to cała filozofia odwiecznej potęgi Stanów Zjednoczonych. Wolność i konkurencja. Nie można się w tym nie zakochać.

Ooooj... w nauce US-ańskiej to zupełnie inaczej wygląda! No, ale nauka nie jest, rzecz jasna, na szczycie drabiny społecznej. I to w ŻADNYM kraju.

alboomosia
30-03-2011, 10:51
US Army.
Drugą, po urzędnikach, wyraźną grupą społeczną w Waszyngtonie są żołnierze. Wrażenie pierwszego spotkania z nimi jest niesamowite. Dosiadają się przeważnie na stacji Pentagon City albo Pentagon. Zawsze umundurowani. W mundurach jakie znamy z telewizji. Pastelowe beżowo-zielone panterki, które jak się widzi, to ma się wrażenie jakby się było na planie jakiegoś współczesnego filmu o wojnie w Iraku. Są też inne mundury – oficerskie, marynarki, lotnictwa. Wszystkie piękne. Wszystkie cieszą się tu wyjątkowym szacunkiem u ‘zwykłych’ obywateli. Kontrowersje, pytania, czy wojna na Bliskim Wschodzie ma sens, czy Ameryka postępuje dobrze, tu to wszystko nie istnieje. Mundur równa się podziw, wdzięczność i szacunek. Kiedy żołnierz wchodzi do metra, inni dyskretnie go podpatrują, bądź delikatnie usuwają się, robiąc mu miejsce, czasem też zagadują, mówiąc na przykład: ‘Army is good people.’ Na co oficer chętnie i sympatycznie odpowiada, zaczyna opowiadać o swoich doświadczeniach. A jeżeli takiemu żołnierzowi coś upadnie, zwykły obywatel podnosi i z lekko nieśmiałym uśmiechem podaje, za co tamten oczywiście bardzo grzecznie dziękuje. Żołnierze nie są gruboskórni. Czasem do żołnierza przyjedzie rodzina z odległego stanu i wtedy dumnie z nim paraduje po stacji metra, podekscytowana, że takiego syna wychowała, albo takiego ważnego ma ojca. Szacunek jakim darzy się w Waszyngtonie amerykańską armię można tylko porównać do dawnych oficerów w przedwojennej Polsce, którzy należeli do narodowej elity. Jest też odwrotna strona tej historii. Armia to szybki awans społeczny. Albo szansa na uzyskanie obywatelstwa. Więc kiedy patrzę na czarnych w mundurach często myślę sobie ze współczuciem jacy to biedni ludzie, bo nigdzie indziej nie udałoby im się przebić tak wysoko, tylko w tym sektorze gdzie decydują się ryzykować własne życie.

alboomosia
31-03-2011, 14:41
Chocolate.
I to jest inna strona Ameryki. Niewolnictwo, potem lata zinstytucjonalizowanego bądź zwykłego codziennego rasizmu, których efektem jest wielopokoleniowa bieda, dużo niższe przeciętne wykształcenie, często ekonomiczne wykluczenie. Murzyni obsługują niższe stanowiska w Waszyngtonie – przy kasach w supermarketach zobaczymy wyłącznie czarnych. Czarni to też większość obsługi metra, ochrona, policjanci, czyli trzecia z podstawowych grup ‘społecznych’ w tym mieście. Należy jednak zaznaczyć, że również ta grupa ma tu swój etos, podobnie jak urzędnicy i armia. Może w ich przypadku bardziej walczą o społeczny szacunek niż się nim rozkoszują, ale istotne jest to, że wyraźnie sięgają w kierunku wyższych szczebli statusu społecznego. To jak starają się być pomocni, uprzejmi, jak próbują dowieść, że są potrzebni, że bez nich to miasto nie byłoby w stanie funkcjonować jest naprawdę wzruszające.
Czekoladowy Waszyngton to jednak duża część zarówno dzisiejszej społecznej struktury (około 30% mieszkańców to czarni) jak i historii związanej z tym miastem. Historia ta jest dość pozytywna w gruncie rzeczy. Tu przybywali niewolnicy z południa uciekający przed okrutnymi właścicielami. W okolicach Białego Domu do dziś stoją domy, w których mieszkały całe społeczności tzw. ‘wolnych czarnych’. Znane są też historie niewolników pracujących dla amerykańskich prezydentów, którzy wyprosili u nich wolność, po czym po okazyjnych cenach kupili kawałek ziemi w centrum miasta i zbudowali domy, w ten sposób stając się pierwszymi czarnymi, nie tylko wolnymi, ale też niezależnymi, mieszkańcami Ameryki. Oni zapoczątkowali coś na kształt czarnej arystokracji Waszyngtonu, rodów od kilkunastu pokoleń związanych z historią tego miasta. Ta część historii najbardziej mnie tu fascynuje.

alboomosia
04-04-2011, 07:18
‘Native Americans’.
Skoro już mowa o kolorach, zapachach i smakach, to warto wspomnieć o dwóch pozostałych grupach etnicznych w Ameryce. ‘Native Americans’, czyli Indianie, do dziś żyją tutaj, nie tylko w rezerwatach, ale też w miastach, łącząc współczesne nowoczesne życie ze swoją plemienną tradycją. Specjalizują się w różnych rzeczach. Jedno z plemion na przykład posiadało niesamowite umiejętności w pracach na wysokościach przy żelaznych konstrukcjach. Zbudowali wiele drapaczy chmur w Ameryce, w tym World Trade Center w Nowym Jorku, które runęły po zamachu 11 września. Poza Indianami są jeszcze Latynosi. To stosunkowo nowa mniejszość w Ameryce ale coraz bardziej liczna i znacząca. Przybywają głównie z Meksyku. Nie mówią w ogóle po angielsku, w związku z czym ich pozycja społeczna należy tu do jednej z najniższych. Wykonują najprostsze prace, często pracując nielegalnie. Rynek natomiast coraz bardziej się do nich dostosowuje, na wielu produktach obok napisów po angielsku spotyka się napisy po hiszpańsku, hiszpański stopniowo staje się drugim językiem Stanów Zjednoczonych.