PDA

Zobacz pełną wersję : Podbój himalajskich ośmiotysięcznikow



zdzicho alboom II
27-02-2015, 11:02
1. Annapurna 8047 m. 3.06.1950 r. na szczyt weszli Maurice Herzog (Francja) i Louis Lachenal (Francja).
Patrz: Lionel Terray – „Niepotrzebne zwycięstwa”, książka napisana w czerwcu 1961 r.
Pod koniec sezonu 1949 roku dość często mówiło się w środowisku alpinistycznym o tym, że możliwe jest zorganizowanie francuskiej wyprawy w Himalaje. Mogliśmy poszczycić się tylko jedną ekspedycją francuską na Hidden Peak (angielska nazwa Gasherbrum 8068 m.) Francuska wyprawa pod kierownictwem Henri de Segogne dotarła w 1936 r. na wysokość 6800 m. Tymczasem Anglia miała ich około trzydziestu, tyle samo Niemcy, cztery lub pięć Włochy i nawet trzy Stany Zjednoczone, kraj który najpóźniej włączył się do alpinizmu. Podbój pierwszego szczytu powyżej 8000 m zrekompensowałby ten brak i usytuował nas na właściwej pozycji.
Teraz można było stworzyć ekipę nadzwyczaj silną, zdolną pokonać taki szczyt. Próbowały już tego wielokrotnie, bo ponad 30 razy, ekspedycje różnych narodowości, ale żadnej dotąd to się nie udało. Najwyższym zdobytym szczytem pozostawała Nanda Devi, licząca 7816 m.
Trzy najwyższe szczyty świata należały do trzech krajów azjatyckich; Tybetu, Pakistanu i Nepalu. Tybet pozostawał teraz hermetycznie zamknięty dla wszelkiej penetracji zachodniej, Pakistanem wstrząsały liczne zamieszki religijne i polityczne i utrudniały ogromnie pobyt Europejczyków w odległych dolinach. W przeciwieństwie do tych dwóch narodów, małe niezależne królestwo Nepalu, które dotąd pozostawało uparcie zamknięte, zdawało się teraz skłaniać ku nowej polityce, sprzyjającej wizytom z Zachodu.
Francuska Federacja Górska wszczęła zabiegi w rządzie Nepalu, aby uzyskać zezwolenie o wysłanie na jego terytorium narodowej ekspedycji francuskiej. W Nepalu znajdowała się większość ośmiotysięczników i gdyby udało się zdobyć zezwolenie, pozostałoby już tylko wybrać szczyt, który dawałby jakieś szanse na zwycięstwo.
Zezwolenie z Nepalu przyszło z dużym opóźnieniem. Trzeba było fantastycznego wprost wysiłku i pośpiechu, by w ciągu dwóch miesięcy postawić na nogi całą ekspedycję.
Wszyscy producenci zainteresowani sportami górskimi i campingiem chcieli brać udział w tym wielkim narodowym przedsięwzięciu.
Na czele komitetu powołanego przez Francuską Federację Górską dla zorganizowania ekspedycji 1950 r. stał Lucien Devies.
Kierownikiem ekspedycji został pierwszy sekretarz GHM (Groupe de Haute Montagne), Maurice Herzog. Ten wybór był bardzo wówczas dyskutowany, a później te dyskusje miały się jeszcze wzmóc. W moim mniemaniu był on całkowicie uzasadniony. Herzog nie należał do najlepszych alpinistów swego pokolenia, ponieważ nie zrobił żadnej nadzwyczajnej trasy. Z punktu widzenia technicznego był to wybór słuszny. A w płaszczyźnie intelektualnej i ogólnoludzkiej okazywał się jeszcze bardziej uzasadniony. I niezależnie od wszystkich swoich cnót i wad, Herzog miał jeszcze jedna kapitalną zaletę, która predysponowała go do roli kierowniczej - wierzył w te ekspedycję. Zabierał się do tego dzieła, którego był jednym z inicjatorów, z entuzjazmem i dynamizmem zdolnym przesuwać góry.
Komitet starał się dobierać zespoły już istniejące złożone z dwóch kolegów, złączonych silnymi więzami, wspinających się razem od lat. W ten sposób od razu eliminowano pewną ilość możliwych zadrażnień. W dużej mierze dla tego właśnie powodu wybrano parę Couzy – Schatz.
Drugi zespół wskazany przez komitet to Louis Lachenal i ja. Nasze ogólne doświadczenie górskie i sukcesy na największych ścianach Alp Zachodnich przyczyniły się na pewno do tego wyboru.
Szóstym członkiem zespołów szturmowych był Gaston Rebuffat, wspinacz skalny posiadający też znaczne doświadczenie wysokogórskie.
W skład wyprawy wchodziły jeszcze dwie osoby. Mój przyjaciel doktor Oudot świetny chirurg i doskonały alpinista i Marcel Ichac - specjalista w dziedzinie filmu i fotografii górskiej, miał zrealizować film o ekspedycji i dostarczać reportaże do gazet.
Do tych ośmiu wymienionych alpinistów powinien był dołączyć w Delhi młody dyplomata, attache ambasady francuskiej, Francis de Noyelle. Miał on kierować transportem na terenie Nepalu.

zdzicho alboom II
08-03-2015, 12:23
Oddaję głos zdobywcy szczytu, wybierając tylko niektóre fragmenty z tej cudnej książki.
Patrz: Maurice Herzog - „Annapurna”, książka wydana w Paryżu w 1951 r.
Jesteśmy w Azji. w sercu Himalajów, otoczeni najwyższymi górami świata. Tego ranka, 22 kwietnia 1950 roku, łagodne ciepło panuje w dolinie Kali Gandaki.
W Nepalu kolo jest rzeczą nie znaną. Nie ma tu ani wózków, ani taczek, ani żadnego środka lokomocji poza nogami. Wszystko transportuje się na plecach ludzi. Dlatego tez w całym kraju nie ma ani jednej drogi. Po co budować drogi skoro nie ma pojazdów i po co budować pojazdy, gdy nie ma dróg.
Na szczytach mieszkają bóstwa. „Annapurna” znaczy w języku nepalskim bogini urodzaju. Nie można nachodzić bóstwa w jego siedzibie. Niezadowolony bóg zemściłby się prześladując intruzów najróżniejszymi nieszczęściami. Mieszkańcy dolin nie bez lęku spoglądają na nasz wymarsz w góry.
26 kwietnia. O świcie następuje wymarsz dwóch karawan. Towarzyszą nam Szerpowie z jednostkami wysokościowymi i nartami. Zaczynamy podejście pierwszymi stokami śnieżnymi. Godzina piąta. Szerpowie ustawiają namioty i z wyjątkiem Anga Tharkiego schodzą z powrotem do Tukucha. Namioty są bardzo małe. Nazywamy je „namiotami-trumnami”. Wchodzi się do nich pełzając. Za to ważą tylko dwa kilogramy, gdyż są wykonane z nylonu i duraluminium i mieszczą się na dnie plecaka!
Pożyczyliśmy buty kulisom tybetańskim, aby mogli iść szybciej, ale przez oszczędność niosą je przytroczone u pasa, wkładają je dopiero, gdy pojawia się śnieg.
Nazajutrz z nastaniem świtu podążamy szybko ku wielkiemu lodospadowi. Z bliska przy słabym świetle robi on potężne wrażenie. Nasz zespól składa się oprócz mnie z dwóch towarzyszy, Lachenala i Rebuffata oraz Szerpów: Anga Tharkego, Phu Tharkego i Sarkego, którzy po raz pierwszy będą musieli się zmierzyć z wielkimi trudnościami technicznymi.
Przez cały dzień kluczymy pomiędzy olbrzymimi barierami lodowymi lub wzdłuż ziejących szczelin. Szlak staje się coraz bardziej stromy. Rąbiemy mnóstwo stopni. Szerpowie męczą się pod ciężarem 20-kilogramowych plecaków.
Pogoda, niepewna już od godziny 11-tej, psuje się teraz gwałtownie. Musimy założyć obóz na platformie nie zagrożonej upadkiem seraków. Jest druga po południu, a my osiągnęliśmy zaledwie środek lodowca! Pada śnieg. Noc jest niespokojna; moi towarzysze nie mogą zasnąć.
O świcie 8 maja nasza karawana, pełna nadziei, wyrusza kierując się ku przełęczy Tilicho. Następnego dnia rano, po nocnej burzy, którą przetrwaliśmy w naszych namiotach, osiągamy wreszcie przełęcz Tilicho. Niespodzianka! Osłupiali, mamy przed oczyma gigantyczną scenerię skrząca się lodem i śniegiem. U naszych stóp rozciąga się zamarznięte jezioro długości siedmiu kilometrów. Po prawej, w miejscu, gdzie oczekiwaliśmy Annapurny, wznosi się olbrzymi mur, w którym jeden za drugim sterczą szczyty, a każdy z nich liczy ponad 7000 metrów. Natychmiast nadajemy mu nazwę „Wielkiej Bariery”.
Zdjęcia z książki „Niepotrzebne zwycięstwa”
https://lh4.googleusercontent.com/-MSXdLXj5t08/VPWGedy1qHI/AAAAAAAAFhQ/Myc3sc0uvk4/s512/P3020692.JPG

https://lh6.googleusercontent.com/-FHa2NM7Pz3U/VPWGlYerB8I/AAAAAAAAFhY/e0643Qglgs0/s576/P3020695.JPG

Fila
11-03-2015, 22:55
Pierwsze skojarzenie po zobaczeniu tytułu tematu: po koronie Polski waszmość Zdzichu Himalaja jakiegoś atakuje...:wink:

zdzicho alboom II
15-03-2015, 16:19
W dalszym ciągu Maurice Herzog - „Annapurna”.
Nie ma wątpliwości. Kluczem do Annapurny jest południowe przejście nad Miristi. Nie mamy tu już nic do roboty, wracamy do Tukucha.
14 maja. Zamiast atakować od razu Annapurnę postanawiam, że zorganizujemy najpierw ciężki rekonesans, którego celem będzie znalezienie drogi ataku. Gdy tylko czołówka dojrzy rozwiązanie, rekonesans przekształci się na moje wyraźne polecenie w ostateczny atak.
Lachenal i Rebuffat, jeden z zespołów szturmowych na filarze, zawiadamiają, że dotarli na plateau lodowca. Wielki obryw seraków północnego lodowca Annapurny został więc pokonany. Trzeba teraz wspiąć się na ścianę obrzeżająca z prawej strony lodowiec. Jest już noc, gdy przybywamy nareszcie do stóp wielkiej ściany lodowej, gdzie nasi towarzysze założyli obóz, późniejszy obóz I (bazę), na wysokości około 5100 m. Nie ma wątpliwości ! Annapurna musi być zwyciężona! Nazajutrz, gdy się budzę, Lachenal i Rebuffat siedzą na zewnątrz namiotu, na suchym głazie, z oczyma utkwionymi w Annapurnę. Nagły okrzyk zachęca mnie do wyjścia z namiotu: - Znalazłem drogę! - woła Lachenal. Zbliżam się do nich. Oślepiający odblask zmusza mnie do zmrużenia oczu. Oto wreszcie bajkowy kocioł wewnętrzny, którego nie oglądał dotąd żaden człowiek. Po raz pierwszy Annapurna odsłania swoje tajemnice. Jej olbrzymia ściana północna i lodowe rzeki błyszczą w świetle. Nigdy nie widziałem góry tak wielkiej we wszystkich jej wymiarach.

Zdjęcie z książki „Niepotrzebne zwycięstwa”
https://lh5.googleusercontent.com/-PRghFdfvZXc/VPbQebptZbI/AAAAAAAAFhw/LxvvqzRaD7c/s800/P3030696.JPG

Dzisiejszy dzień 23 maja jest najpiękniejszym dniem wyprawy. Pogoda jest wspaniała. Nigdy jeszcze góry nie były tak piękne. Nasz wielki optymizm jest może przesadzony, gigantyczne bowiem rozmiary ściany stawiają przed nami problemy, jakich nigdy nie rozwiązywaliśmy w Alpach. Przede wszystkim mamy mało czasu. Chcąc osiągnąć sukces nie mamy chwili do stracenia. Nadejście monsunu spodziewane jest około 5 czerwca. Pozostaje nam więc 12 dni.

Zdjęcie z książki „Niepotrzebne zwycięstwa” Zwróćcie uwagę, że wysokość Annapurny jest tu podana 8091 m.
https://lh3.googleusercontent.com/-iWwQsoQyjxY/VPbQkOB8Y0I/AAAAAAAAFh4/1UN6FTvTqd0/s512/P3030697.JPG

Obozy: I/5100, II/5900, III/ 6400, IV/ 6900, V/7400.

zdzicho alboom II
20-03-2015, 09:35
Nie będę tu pisał o zakładaniu kolejnych obozów. Przejdę od razu do ataku szczytowego.
Znowu głos ma Maurice Herzog - „Annapurna”. Zrobiłem tu duży skrót.
3 czerwca. Pierwszy brzask poranka zastaje nas trzymających kurczowo maszty namiotu w obozie V. Cóż za niegościnne miejsce. Godzina 5:30, nie sposób pozostawać dłużej w tym piekle. O 6-tej wyruszmy w drogę, początkowo stromo, później stok staje się mniej stromy i jednostajnie nachylony. Temperatura jest bardzo niska. Przenika nas zimno, pomimo puchowych ubrań wydaje nam się, ze jesteśmy nadzy. Podczas przystanków tupiemy mocno nogami. Lachenal zdejmuje nawet but, który go trochę gniecie; przeraża go możliwość odmrożeń. Zbliża się grań. Dochodzimy do stóp podszczytowej ściany. Nachylenie jest bardzo strome, skały przecinają śnieg. Podnosząc od czasu do czasu głowę, widzimy żleb prowadzący nie wiadomo dokąd, prawdopodobnie na grań. Ale gdzie jest szczyt? Na lewo, czy na prawo? Mały skręt w lewo, jeszcze kilka kroków...Grań szczytowa przybliża się niepostrzeżenie. Kilka skałek, które musimy ominąć...Podciągamy się jak najwyżej. Czy to możliwe? Ależ tak! Wiatr uderza nas brutalnie. Jesteśmy... na szczycie Annapurny. Osiem tysięcy siedemdziesiąt pięć metrów. Serca przepełnia ogromna radość. Szczyt ma kształt lodowego grzebienia pociętego półkami. Po drugiej stronie straszne, niezgłębione przepaście opadają pionowo spod naszych nóg. Grzebię gorączkowo w plecaku, wyciągam aparat fotograficzny, wyjmuję z dna plecaka mały sztandar francuski, flagi. Gesty niewątpliwie zbędne, lecz będące czymś więcej niż symbolem – świadczą one o bardzo serdecznych myślach. Kawałki płótna, zabrudzone w plecaku potem i żywnością, przywiązuje do styliska czekana, jedynego drzewca, jakie mam do dyspozycji.
Ta książka jest tak piękna, że aż szkoda mi ją skracać. Przeczytajcie sami.
W dziele Richard Sale, John Cleare - „Korona Himalajów”, napisanym w 2000 r., wydanym w Polsce w 2001r. - (tę książkę tez warto mieć, o ile oczywiście tematyka górska jest komuś bliska), jest napisane, że relacja z wyprawy, napisana przez Murice'a Herzoga, to jedna z najwspanialszych lektur górskich – perełka w świecie książki.
Dlatego też dramatyczne zejście i powrót dwóch zdobywców oraz Terraya i Rebuffata podaję wg Korony Himalajów. W telegraficznym skrócie.
Lachenal obawiając się odmrożeń schodził w szybkim tempie. Herzog ścigając go utracił rękawice. Upadek Lachenala zdarzył się w stosunkowo łatwym terenie. Terray zabrał go do obozu, by Oudot zajął się jego odmrożonymi stopami. Odmrożone dłonie Herzoga prawdopodobnie już wtedy były nie do uratowania. Zastosowano wówczas metodę bicia ciała liną, czego obecnie się nie poleca. Trwałe uszkodzenie stóp u obu zdobywców nastąpiło prawdopodobnie w czasie nocy spędzonej w szczelinie, do której wpadł Lachenal. Terray i Rebuffat zapadli na ślepotę śnieżną, po tym jak większość poprzedniego dnia spędzili bez okularów słonecznych.

zdzicho alboom II
24-03-2015, 08:21
Louis Lachenal żył 34 lata (1921 – 1955).
Tak pisze Lionel Terray w „Niepotrzebne zwycięstwa”
A jednak los nie pozwolił, by ten, który poświęcił swe życie górom, skończył marnie na ziemi ludzi. Pewnego jesiennego poranka, kiedy świeciło słońce, a powietrze tchnęło świeżością Lachenal poczuł, że wiatr ze szczytów przywołuje go ku sobie nieodparcie. Jak za czasów wielkich dni, nie licząc się ze swoimi obowiązkami wobec ludzi i rzeczy, przemocą wyrwał przyjaciela z ciepłego łóżka i poszedł w góry. Na lodowcu, przez który każdego roku przejeżdżały tysiące narciarzy, dał się porwać upojeniu i tańczył na śniegu w iskrzących woalach śnieżnych wirów. Az nagle rozwarły się pod nim wargi ukrytej szczeliny i ten, który wydawał nam się niezniszczalny, który tyle razy bezkarnie wyzywał śmierć, w jednej chwili stał się bezwładną, poszarpaną masą ciała i kości.

Maurice Herzog żył 93 lata (1919 – 2012).
Tak pisze Janusz Kurczab na francuskiej stronie Wikipedii.
Nawet kładąc na szali kontrowersyjne strony jego charakteru i publikacji, Maurice Herzog jawi się jako pierwszoplanowa postać światowego alpinizmu. Był jednocześnie wodzem i walczył w pierwszym szeregu. Można domniemywać, że gdyby nie kalectwo będące skutkiem odmrożeń na Annapurnie, jeszcze wiele by osiągnął dla chwały francuskiego himalaizmu.

Zdjęcie z kalendarza National Geographic Polska na rok 2015.
Podpis pod zdjęciem: Sanktuarium Annapurny to owalny płaskowyż otoczony pierścieniem siedmio- i ośmiotysięczników. Znajduje się tam Baza pod Annapurną – cel jednej z popularniejszych tras trekkingowych w Nepalu. Annapurna jest dziesiątym o do wysokości szczytem Ziemi, a zarazem pierwszym zdobytym przez człowieka ośmiotysięcznikiem.

https://lh5.googleusercontent.com/-2mTWj7xnkOw/VPbQrE2Wb_I/AAAAAAAAFiA/X4I53_o1RVc/s720/P3030698.JPG

zdzicho alboom II
28-03-2015, 10:01
Mount Everest 8848 m. 29.05.1953 r. na szczyt weszli: Tenzing Norgay (Nepal), Edmund Hillary (Nowa Zelandia).
Będę posługiwał się książką: John Hunt – „Zdobycie Mount Everestu”
i przytaczał z niej co ciekawsze, moim zdaniem, fragmenty.
Jesteśmy słusznie dumni z tego, że dziewięć z jedenastu wypraw na Everest było wyprawami brytyjskimi. Nie należy jednak zapominać i o tym, że korzystaliśmy z uprzywilejowanej sytuacji w Indiach, która ułatwiała nam w okresie międzywojennym uzyskiwanie pozwoleń na rejon Mount Everestu.
11-tego września 1952 r. otrzymałem telegram proponujący mi objęcie kierownictwa nad brytyjską na Mount Everest na wiosnę 1953 r.
Jedną z najważniejszych prac stało się wybranie zespołu.
Możliwości wyboru były kłopotliwie rozległe. Pragnąłem mieć zespół, w którym każdy byłby potencjalnym zdobywcą. W wypadkach, gdy nie znałem kandydatów uprzednio, kładłem szczególny nacisk na osobiste zetkniecie się z nimi. Jedynym odstępstwem od tej reguły było przyjęcie dwóch wspinaczy nowozelandzkich.
1-go listopada skład został ustalony i przedstawiono listę nazwisk Komitetowi Himalajskiemu. Spis obejmował 10-ciu wspinaczy i lekarza wyprawy. A oto ostateczny wybór.
Charles Evans, lat 33. W 1950 r. był w pasmie Annapurny, w 1951 r. w górach Kulu, a w1952 r. w wyprawie na Czo Oju.
Tom Bourdillon, lat 26. Brał udział zarówno w rekonesansie, jak w wyprawie na Czo Oju., w czasie której przeprowadzał doświadczenia w zakresie używania tlenu.
Alfred Gregory, lat 39. Również brał udział w wyprawie na Czo Oju, gdzie wykazał dużą zdolność do aklimatyzacji.
Edmund Hilary, lat 33. Tak samo jak Bourdillon by członkiem obu „wstępnych” wypraw, przyłączywszy się do pierwszej z nich po wzięciu udziału w bardzo udanej ekspedycji nowozelandzkiej w Himalaje Centralne.
George Lowe, lat 28. Krajan Hillary'ego był jeszcze jednym z mocnych ogniw wyprawy na Czo Oju. Jego doświadczenie wysokogórskie z Alp Nowozelandzkich jest starszej daty aniżeli Hillary'ego.
Charles Wylie, lat 32.Miał dobre przygotowanie alpejskie i krajowe, a także wspinał się w Himalajach Garhwalu.
Michael Westmacott, lat 27. Nie posiadał niestety doświadczenia himalajskiego. Należy do najwybitniejszych wspinaczy i ostatnio zrobił w Alpach szereg szczególnie pięknych dróg.
George Band, lat 23. Dorobek jego alpejskich osiągnięć był wyjątkowo dobry.
Wilfrid Noyce, lat 34. Był jednym z naszych najwybitniejszych młodych wspinaczy z wieloma pięknymi alpejskimi i krajowymi drogami skalnymi na swoim koncie. Wspinał się w Garhwalu i ma za sobą wejście na jeden z wielkich szczytów Sikkimu, mianowicie Pauhunri ok. 7000 m.
No i wreszcie byłem ja, lat 42. Uprawiałem wspinaczkę od 1925 r., kiedy to zrobiłem moje pierwsze alpejskie wejście. Mam za sobą 10 alpejskich sezonów letnich, jak również sporo pobytów narciarskich. Dzięki przydziałowi wojskowemu do Indii w okresie międzywojennym, brałem udział w trzech wyprawach himalajskich.
Michael Ward, lat 27. Był naszym lekarzem. Jest on także bardzo dobrym wspinaczem. To właśnie on rzucił dwa lata temu myśl przedsięwzięcia rekonesansu południowej strony Everestu i w rekonesansie tym sam wziął udział.
Skład ekipy został jeszcze powiększony przez przyjęcie dwóch dalszych uczestników poleconych nam przez Instytut Badań Medycznych i towarzystwo filmowe „Countryman”
Griffith Pugg, fizjolog z oddziału fizjologii ludzkiej wspomnianego Instytutu. Niedawno dokonał tez wielu cennych badań podczas wyprawy na Czo Oju.
Tom Stobart został nam przydzielony w celu nakręcenia filmu z wyprawy. Był już uprzednio w Himalajach, a także towarzyszył innym ekspedycjom na Antarktydę, do Afryki i Północnego Queenslandu.
W sumie było nas więc trzynastu. Starannie unikaliśmy wzmiankowania tej nieszczęśliwej liczby, a ja odetchnąłem z ulgą, gdy w parę miesięcy potem mogłem zaprosić Tenzinga do udziału w grupie wspinaczkowej. Przyniósł on nam szczęście jako wspinacz i w ogóle.

zdzicho alboom II
01-04-2015, 08:13
https://lh6.googleusercontent.com/-6pS3ZexNJEY/VQxMKTB0kGI/AAAAAAAAFnE/9hhGsnOZSaM/s512/P3160002.JPG

Po dokładnym obliczeniu wagi bagażu, który powinien być dostarczony do Kotła Zachodniego, i tego, który następnie miał być wniesiony przez ścianę Lhotse na Przełęcz Południową, doszliśmy do wniosku, że potrzeba nam 34. Szerpów. Z tego 14. pracowałoby na lodospadzie, nosząc ładunki do progu kotła; dalszych 14. przerzucałoby je w górę kotła aż do obozu, który nazwaliśmy wysuniętą bazą.
W dokumencie naszego planowania była również ocena liczby obozów, które trzeba będzie założyć, wyliczenie zmiennych ilości ich mieszkańców podczas okresu zajmowania pozycji i ataku, a w konsekwencji wyszczególnienie ilości i typów namiotów potrzebnych dla każdego obozu podczas całej wyprawy.
Perspektywa niebezpiecznych śniegów, zwłaszcza na ścianie Lhotse, skłoniła nas do zabrania – w charakterze działa przeciwlawinowego – dwucalowego moździerza, który wypożyczyliśmy od armii. Dodaliśmy jeszcze do tego dwie strzelby kalibru 0,22, aby móc zaopatrywać się w świeże mięso.
Mając świeżo w pamięci wymowną historię Annapurny, uznałem, że powinniśmy być zaopatrzeni w dwa rodzaje obuwia. Pierwszy typ buta miał wierzch z podwójnej skóry i futrzaną wkładkę pomiędzy warstwami. Obuwie do wspinaczki na wielkich wysokościach miało wierzchy izolowane calową niemal warstwą „tropalu” (tkanina z włókien kapoku).
Zdecydowaliśmy się ponadto wziąć dwa duże namioty kopułowe, z których każdy mógł pomieścić 12. ludzi, jeden ważył 49,5 kg, a drugi 38,5 kg – pragnęliśmy rozbić taki namiot w naszej wysuniętej bazie.
Kuszące horyzonty odsłaniał projekt, aby założyć rurociąg poprzez całą ścianę Lhotse i wyżej wzdłuż grani płd. wsch., którym prowadziłoby się tlen z naszych składów w kotle. Rury byłyby zaopatrzone w kurki, u których zmęczeni wspinacze mogliby się zatrzymywać i „pociągać łyczek” w czasie drogi. Doszliśmy jednak o wniosku, ze lepiej będzie dźwigać butle mimo ich nieporęczności i ciężaru.
Pojedyncze skrzynki zestawiono w ładunki dla tragarzy – ważące 27 kg każdy – i oznaczono w ten sposób, aby było wiadomo, w którym punkcie naszej drogi powinno się je otworzyć.
Brytyjskie lotnictwo wojskowe zgodziło się przewieźć ładunek sprzętu tlenowego do Indii, a lotnictwo indyjskie dalej z Delhi do Katmandu. Waga pierwszej przesyłki wynosiła 950 kg, a drugiej 1350 kg.
Postanowiono, że wyprawa ruszy do Indii dnia 12 lutego na pokładzie ss „Stratheden”.
W spiekocie i kurzu musieliśmy doglądać przeładunków 473 skrzyń ważących łącznie siedem i pół tony – ze statku na pociąg, z dużego pociągu na mniejsze kolejki, z maleńkich wagoników nepalskich kolei na ciężarówki, a w końcu, u kresu szosy w płd. Nepalu, z ciężarówek na kosze wyciągu linowego, pokrywającego ostatni odcinek drogi, przez góry do Kathmandu.
Pomimo wszystkich wysiłków, aby przyśpieszyć ten transport, nasze bagaże dotarły do końcowej stacji wyciągu dopiero 8 marca, a wiec na dzień przed terminem, jaki wyznaczyliśmy sobie na wymarsz.
Do Klubu Himalajskiego zwróciliśmy się z prośbą, aby wybrał dla nas 20. najlepszych Szerpów do pracy na wielkich wysokościach i aby zorganizował ich przyjazd do Kathmandu w pierwszych dniach marca. Szerpowie są góralami, których ojczyzną jest okręg Sola Khumbu we wschodnim Nepalu.
Zgodnie z umową Szerpowie przybyli w dniu 4 marca, a wraz z nimi nasz sirdar (przodownik Szerpów), słynny już Tenzing. Jego wysokogórskie doświadczenie himalajskie, a zwłaszcza znajomość Everestu, są zupełnie wyjątkowe. Pierwszy raz brał on udział w wyprawie rekonesansowej na Everest w 1935 r. jako tragarz, po czym uczestniczył we wszystkich niemal ekspedycjach everestowskich. W chwili przyłączenia się do nas liczył sobie 39 lat, a była to jego szósta wyprawa na na najwyższy szczyt świata. Poza tym miał on za sobą jeszcze szereg innych większych przedsięwzięć himalajskich – wśród nich francuską wyprawę na Nanda Devi w 1951 r. , w czasie której osiągnął wsch. wierzchołek tej wielkiej góry.
Na 10 marca wyznaczyliśmy wymiar pierwszej karawany. Była to pamiętna chwila, a nastrój podniecenia towarzyszył krzątaninie setek ludzi rozprawiających, nawołujących się, przymierzających i wiążących swoje ładunki.
Niektórzy tragarze nieśli ładunki, których widok budził grozę, chociaż waga ich nie przekraczała przepisowych 29. kg. Jednym z takich ładunków była nasza metalowa drabina, której każdy człon miał 1,80 m długości.

zdzicho alboom II
07-04-2015, 17:14
https://lh5.googleusercontent.com/-WjZ1jDxr2wM/VQdD06e2WNI/AAAAAAAAFlw/cWePO8qLh6s/s912/P3160001.JPG

Teraz mając 17.dni drogi przed sobą, zapomniałem o pośpiechu w obliczu piękna krajobrazu i wobec chwilowej wolności od trosk i kłopotów papierowej roboty. Był to okres największego wypoczynku, jakiego zaznałem od wielu miesięcy. Czas naszego marszu był starannie wyliczony i wiedzieliśmy, że nic nie zyskamy przyśpieszając kroku, nawet gdyby to było możliwe z tak długą karawaną tragarzy.
25 marca kroczyliśmy szeroką ścieżką, prowadzącą do Namcze Bazar. Panował na niej ożywiony ruch. Mijaliśmy wesołych barwnie ubranych ludzi, z których część niosła duże zwoje cienkiego pergaminu, wyrabianego z drewna miejscowych krzaków. Nagle ujrzeliśmy to, na cośmy wszyscy czekali – Everest nareszcie prawdziwy w swej bliskości, wznoszący się potężną piramidą ponad długą ośnieżoną granią łączącą Lhotse i Nuptse.
Ostatni dzień marszu był jednocześnie ukoronowaniem wszystkich przyjemności i wzruszeń, jakich doznawaliśmy we wciąż wzrastającym stopniu od chwili opuszczenia doliny Nepalu.

https://lh5.googleusercontent.com/-LeWcInZK3h0/VQdEWoyfWgI/AAAAAAAAFl4/TUdSUA6m4lw/s512/P3160004.JPG

Thjangbocze jest chyba jednym z najpiękniejszych miejsc na ziemi. Wysokość jego położenia znacznie przekracza 3600m. Budynki klasztorne stoją na wzniesieniu u końca wielkiej ostrogi, wrzynającej się poprzecznie w dolinę rzeki Imdża; otoczone zabudowaniami gospodarskimi, dziwnie średniowieczne w wyglądzie i strukturze, stanowią nieporównany punkt widokowy najwspanialszej górskiej panoramy, jaką zdarzyło mi się oglądać czy to w Himalajach, czy gdzie indziej.

zdzicho alboom II
11-04-2015, 21:35
W ciągu trzech dni po naszym przybyciu obóz-baza w Thjangbocze stał się barwnym i ruchliwym miejscem.
28 marca, dzisiejszy dzień, dzielący wczorajsze przybycie drugiej karawany od jutrzejszego wymarszu pierwszej z naszych grup ćwiczebnych, jest szczególnie pracowity. Kulisi otrzymali wypłatę i znajdują się w tej chwili w drodze powrotnej do swoich wiosek. Ich ładunki ustawione są porządnie, niektóre według zawartości, inne według kolorowych pasków, które oznaczają, na jakim etapie należy je otworzyć. Ułożone w dwa wyróżniające się podłużne stosy leżą skrzynie z żywnością i skrzynie z zapasami tlenu, które obtoczono liną, tworząc osobną zagrodę. Po raz pierwszy rozbiliśmy wszystkie nasze namioty – około 20. sztuk najrozmaitszego rozmiaru, kształtu i barwy. W innym miejscu piętrzą się sterty ekwipunku górskiego.

https://lh3.googleusercontent.com/-vhr8u4MIcq8/VQdH8JmbKNI/AAAAAAAAFmE/Id-GLlJ-zEU/s512/P3160005.JPG

Pozostawało nam blisko trzy tygodnie, które mieliśmy zużyć na trening i inne przygotowania do ataku. Należy pamiętać, że głównym celem tego okresu było stopniowe przyzwyczajenie się do wysokości – aklimatyzacja. Zamierzaliśmy go tez wykorzystać na ćwiczenia z obu typami aparatów tlenowych i pozostałym sprzętem. Program ten miał być realizowany w dwóch etapach, okolu 8. dni każdy, z przerwą w Thjangbocze i reorganizacji przed nowym wymarszem. Podzieliliśmy się na trzy grupy dowodzone przez Eda Hillary'ego, Charlesa Evansa i przeze mnie. Dopiero po dwóch tygodniach od drugiego pobytu w Thjangbocze cała wyprawa miała się spotkać ponownie w nowej bazie położonej jak się da najdalej w górze lodowca Khumbu.
Charles White zanotował przy okazji parę ciekawych uwag na temat pojemności namiotów – 60. Szerpów pomieściło się w 12-osobowym namiocie kopułowym, ośmiu w 2-osobowym.
W Londynie obliczaliśmy, ze potrzeba nam będzie około trzech tygodni na przeniesienie bagażu do Kotła Zachodniego przed podjęciem próby pobytu na szczyt. Pamiętając o tym wszystkim, wyjaśniłem teraz każdemu, kto miał do czynienia z poszczególnymi działaniami ekwipunku i zapasów, główne zasady gromadzenia w głębi Kotła zachodniego materiału, który powinien wystarczyć nam aż do końca maja. 22 kwietnia mogłem już przedstawić członkom wyprawy plan zajmowania pozycji.

zdzicho alboom II
11-04-2015, 21:35
Nie będę tu pisał jak ta dobrze zaprojektowana, skonstruowana i naoliwiona maszyna, prowadzona przez pułkownika realizowała program - zdobywała kolejne metry i zakładała kolejne obozy.

Pokażę zdjęcie
https://lh6.googleusercontent.com/-DnF_hsZioJs/VQ0zh0bNFqI/AAAAAAAAFnU/k64mBTuYaWE/s512/P3160008.JPG
i przejdę do ataku szczytowego.

Zacytuję Edmunda Hillary'ego też w „Zdobyciu Mount Everestu.”
Była 2:30 p.m., postanowiliśmy obozować tutaj. Ocenialiśmy naszą wysokość na 8500 m. Lowe, Gregory i Ang Nyima z westchnieniem ulgi opuścili na ziemię swe ładunki. Nie tracąc czasu ruszyli zaraz z powrotem na Przełęcz Południową. Z uczuciem osamotnienia śledziliśmy naszych towarzyszy schodzących granią. Skała była skuta lodem, jednak po upływie kilku godzin wytężonej pracy udało nam się obluzować dostateczną ilość kamieni, by ułożyć z nich dwa poziome stopnie o wymiarach 1 m x 2 m na dwóch poziomach różnicy ok. 30 cm. Nad tymi dwiema półeczkami rozbiliśmy namiot i umocowaliśmy go jak się dało najlepiej.
Gdy zaszło słońce, wpełźliśmy wreszcie do naszego namiotu, włożyliśmy na siebie wszystkie ciepłe rzeczy i wleźliśmy w śpiwory. Wypiliśmy dużą ilość płynów i zjedliśmy sutą kolację z naszego zapasu smakołyków. W nocy termometr wskazywał 27 stopni, lecz na szczęście wiatr ustał niemal zupełnie.
O 4 a.m. panował całkowity spokój. Zapaliliśmy kocher. Buty, które zdjąłem na noc, zamarzły na kamień, zacząłem je przypiekać prymusem. Na puchowe ubrania naciągnęliśmy szturmowe skafandry, a na ręce po trzy pary rękawic – jedwabne, wełniane i brezentowe.
O 6:30 a.m. wyszliśmy z namiotu, podłączyliśmy maski i przekręciliśmy kurki. Zaniepokojony trochę o stan moich zziębniętych nóg, poprosiłem Tenzinga, by szedł pierwszy.
Posuwaliśmy się powoli, ale równo, nie potrzebując zatrzymywać się dla złapania oddechu.
Później posuwaliśmy się pojedynczo. Wyrąbywałem 40. stopni, podczas gdy Tenzing ubezpieczał mnie w pracy. Potem wbijałem czekan i okręciwszy parokrotnie linę wokół niego ubezpieczałem Tenzinga, gdy podchodził do mnie i znowu to samo.
Jak na Everest pogoda była idealna. Idąc w pełnym słońcu nie odczuwaliśmy ani zimna ani wiatru. Kiedy jednak na moment zdjąłem okulary, zostałem natychmiast oślepiony śnieżnym pyłem i musiałem pośpiesznie je nasunąć z powrotem.
Dotarliśmy do najgroźniej wyglądającego problemu grani – skalnego stopnia o wysokości około 12. metrów. Pozostawiwszy Tenzinga, aby asekurował minie jak potrafi najlepiej, wcisnąłem się w szczelinę, po czym wbijając zęby raków w zmarznięty śnieg, zacząłem podciągać się wzwyż. Wydźwignąłem się na szeroką platformę i poczułem, że nic już nie zdoła przeszkodzić nam w osiągnięciu szczytu. Zająłem wygodne stanowisko na płycie i dałem Tenzingowi znak, ze może iść.
W dalszym ciągu rąbałem stopnie wzdłuż wąskiego pasa śniegu. Potem grań skręciła w prawo i straciliśmy orientację, gdzie znajduje się szczyt. Gdy wychodziłem na grzbiet jednego garbu, natychmiast ukazywał się przede mną następny, wyższy. Czas mijał, a grań wydawała się nie mieć końca. Zaczynałem już odczuwać zmęczenie, prowadziłem od dwóch godzin bez przerwy. Tenzing też poruszał się bardzo wolno. Nasz początkowy zapał zniknął i marsz zamieniał się w ponurą walkę.
Nagle zauważyłem, że grań przede mną zamiast wznosić się jak poprzednio, opada ostro. Spojrzałem w górę: wąska biała grań spiętrzyła się w śnieżny wierzchołek. Jeszcze kilka uderzeń czekana w twardy śnieg i oto staliśmy na szczycie.
Moim pierwszym uczuciem była ulga – ulga, że nie trzeba już rąbać żadnych stopni, pokonywać żadnych grani, wspinać się na żadne garby. Spojrzałem na Tenzinga. Mimo że kaptur, gogle i maska tlenowa, cała zarośnięta długimi soplami lodu, ukrywały jego twarz, nie do ukrycia był jego zaraźliwy uśmiech szczerej radości, z jakim rozglądał się wokoło. Uścisnęliśmy sobie ręce, po czym Tenzing objął mnie i zaczęliśmy klepać się po plecach niemal do utraty tchu. Była 11.30 a.m. Zamknąłem tlen i zdjąłem maskę. Miałem ze sobą aparat fotograficzny, załadowany barwnym filmem, który dla ciepła ukryłem pod koszulą. Teraz wydobyłem go i poprosiłem Tenzinga, aby pozował mi na szczycie ze wzniesionym czekanem, do którego przymocowane były flagi Narodów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Nepalu i Indii. Następnie zacząłem fotografować kolejno rozległe widoki, rozciągające się na wszystkie strony u naszych stóp.
Tenzing wygrzebał w śniegu mały dołek i umieścił w nim tabliczkę czekolady, paczkę biszkoptów oraz garstkę cukierków skromne, lecz przynajmniej na właściwym miejscu złożone dary dla bogów. Hunt dał mi mały krzyżyk z prośbą, abym go zaniósł na wierzchołek. Wobec tego i ja wygrzebałem dołek w śniegu i położyłem ten krzyżyk obok ofiar Tenzinga.
Po 15. min. pobytu na szczycie zaczęliśmy odwrót.
Dobrnęliśmy do dwóch rezerwowych butli pozostawionych na grani. Ponieważ byliśmy już blisko obozu i mieliśmy jeszcze po parę litrów tlenu we własnych butlach zabraliśmy tamte i wreszcie o 2 p.m. osiągnęliśmy nasz namiot na zwariowanej półeczce. Pozostawało jeszcze zejście na Przełęcz Południową. Podczas gdy Tenzing zapalał parafinową kuchenkę i przygotował limoniadę z cukrem, wymieniłem butle z naszych aparatów zmniejszyłem dopływ tlenu do dwóch litrów na minutę.
Dotarliśmy do szczątków szwajcarskiego obozu i skręciliśmy w wielki żleb, stanowiący ostatni etap naszej drogi. Tu zaskoczyła nas przykra niespodzianka: silny wiatr, który wiał ostatnio całkowicie zmiótł nasze lady. Nie było innej rady, jak znów rąbać stopnie. Brnęliśmy długim zboczem nad Przełęczą Południową. Jakaś postać zbliżała się ku nam. Spotkaliśmy się kilkadziesiąt metrów przed obozem. Był to Georg Lowe, obładowany gorącą zupą i zapasowymi butlami tlenu.
Wczołgaliśmy się do namiotu i z westchnieniem ulgi zagrzebaliśmy się w śpiwory.

zdzicho alboom II
19-04-2015, 18:31
I znowu John Hunt.
Wtem idący na cele grupy wspinacz -był to George Lowe- podniósł swój czekan, wskazując najwyraźniej w stronę wierzchołka Everestu i potrząsnął nim parę razy energicznie. Inni poza nim wykonywali teraz równie jednoznaczne gesty A więc nie porażka , lecz zwycięstwo. Dokonali tego! Wszyscy wybiegli z namiotów, rozległy się okrzyki entuzjazmu i radości. Za chwilę byłem przy nich. Ściskałem ich dłonie, a nawet ucałowałem dwójkę zdobywców. Szczególne gorąco uściskałem Tenzinga, tak bardzo bowiem należało się to zwycięstwo zarówno jemu osobiście, jak i jego narodowi.
Wszyscy żegnaliśmy Everest bez żalu. Teraz, kiedy zadanie zostało wykonane, Kocioł Zachodni i Lodospad Khumbu nie miały już dla nas żadnego uroku. Obóz III wydawał nam się śmietniskiem, pełnym porzuconych skrzynek, puszek od konserw i innych odpadków. Na opuszczonym miejscu obozu II platformy pod namioty porysowane były małymi krewasami, a wokół panował taki sam brud jak powyżej.
W Lobudże odebraliśmy przez radio przyjazne nowiny. Otrzymaliśmy pozdrowienia od wielu osób, a co szczególnie cenne dla mnie, od mojej żony. W tym radosnym nastroju przypomnieliśmy sobie o naszym dwucalowym moździerzu. Nie używaliśmy go do oczyszczania z lawin drogi ku górze, lecz teraz mógł on spełnić nie mniej odpowiednią funkcję. Postanowiliśmy oddać salut. Mieliśmy 12. pocisków, dar armii indyjskiej. Każdy z nas oddał kolejno strzał ku wielkiej radości zarówno naszej, jak i naszego licznego orszaku. Potem nastąpiła strzelanina z naszych równie zaniedbanych sztucerów kalibru 0,22, przy czym za cel służyły zapasowe spłonki do pocisków moździerzowych.
Ekspedycja powróciła do swej bazy wyjściowej w Thjangbocze 4 czerwca. Ponownie złożyliśmy wizytę mnichom. Tym razem miałem przyjemność wręczyć im wreszcie dotację na naprawę dachu klasztoru. Tego samego wieczoru urządzono przyobiecane tańce. Podczas pobytu w klasztorze powiedziałem staremu zastępcy opata, ze zdobyliśmy Everest. Widać było, że mi ni wierzy i że nic nie jest w stanie zachwiać tej jego niewiary. Jednakże wrodzona uprzejmość nie pozwoliła mu wyrazić tego słowami i tylko, kiedyśmy się zegnali, pogratulował nam uprzejmie „dojścia prawie do szczytu Czomolungmy”.
3 lipca wylądowaliśmy na lotnisku londyńskim, gdzie czekało nas najbardziej upragnione powitanie naszych rodaków.
Przygoda dobiegła końca.

zdzicho alboom II
25-04-2015, 13:44
Tenzing Norgay żył 72 lata (1914- 1986).
Po zdobyciu Everestu osiadł w Dardżylingu (Indie), gdzie był kierownikiem Instytutu Górskiego i Prezesem Stowarzyszenia Szerpów.
Edmund Hillary żył 89 lat (1919 -2008).
Za swój wyczyn został uhonorowany przez królową angielską Elżbietę II tytułem szlacheckim, natomiast Nowa Zelandia umieściła podobiznę Hillary'ego na pięciodolarowym banknocie, czyniąc go pierwszą osobą, która znalazła się na banknocie za życia.

Górę zdobyto ponad 6000 razy, Najmłodszym zdobywcą jest 13-letni Amerykanin, najstarszym 80-letni Japończyk. Za 60 tys. dolarów plus koszty sprzętu i dotarcia do Nepalu można zostać wniesionym na szczyt.
W każdym roku około 700 osób wchodzi na szczyt. Na szlaku spędzają od dwóch tygodni do dwóch miesięcy i wszyscy zostawiają po sobie śmieci. Po zboczach góry walają się tony pustych opakowań po jedzeniu, butli po gazie i tlenie. Dokładnej ilości nikt nie jest w stanie oszacować. Ulatniające się z nich substancje zanieczyszczają powietrze i dewastują roślinność. Jednak największym problemem najwyższego szczytu świata są ludzkie ekskrementy. Niektóre szacunki podają, że turyści zostawiają na zboczach Mount Everestu nawet 12 tys. ton fekaliów rocznie! Namioty z toaletami są tylko w najniższej z czterech baz zorganizowanych na stałe dla wspinaczy. Wyżej ludzie załatwiają się do wykopanych w śniegu dołków. Mount Everest staje się olbrzymią fekaliową bombą: w mrozie odchody się nie rozkładają, natomiast w czasie roztopów śmierdzą i zatruwają wody gruntowe. Mieszkańcy podnóża Himalajów obawiają się epidemii związanych z piciem skażonej wody.

zdzicho alboom II
09-05-2015, 11:42
3. Nanga Parbat 8125 m. 30.07.1953 r. na szczyt wszedł Hermann Buhl (Austria).
W tym samym czasie gdy trwała wielka narodowa wyprawa Brytyjczyków, w zupełnie innym miejscu w Himalajach na najbardziej na zachód wysuniętej ich górze rozgrywał się samotny heroiczny dramat Hermanna Buhla.
Kurt Diemberger tak pisze w swojej książce „Góry i partnerzy”.
„Był to człowiek który sprawiał wrażenie drobnego i wątłego; jego wygląd zupełnie odbiegał od potocznych wyobrażeń na temat alpinisty. Na pierwszy rzut oka nie można było poznać, że ma tak niesłychaną siłę woli. Nigdy nie rezygnował, dopóki tliła się w nim jeszcze iskra życia.”.
Wyprawę zorganizowali Niemcy. Pojechała mieszanka Niemców i Austriaków. Herman Bull był najbardziej doświadczonym ze wszystkich swych rywali. Można go porównać do wielkich wspinaczy francuskich z tego okresu: Lachenala, Rebuffata, Terraya.
Hermann Buhl też napisał książkę – wspomnienie swoich wypraw, bestseller literatury górskiej, pierwsze polskie wydanie w 1994 r. „Poniżej i powyżej 8000 metrów”.
Jakże różna była ta wyprawa od brytyjskiej na Mount Everest.
Hermann Buhl nie miał do pomocy Szerpów tylko Hunzów w liczbie dwóch, którzy zachowywali się tak jakby robili łaskę, że idą, Hermann sam musiał im robić herbatę, w przeciwnym razie udawali chorych.
Kierownik wyprawy niejaki Peter Aschenbrenner też lekceważył swój zespól i jakby mu nie zależało na zdobyciu szczytu oświadczył w pewnym momencie, że on wyjeżdża do kraju i cały zespól musi zejść z góry, aby go pożegnać. Dwóch ze wspinaczy Hermann i Hans Ertl postanowili zignorować ten rozkaz, ponieważ byli już wysoko w górze, była dobra pogoda i uważali że jest to jedyna i niepowtarzalna szansa na zdobycie szczytu. Mimo ponownego sprzeciwu kierownika dołączył jeszcze do nich Otto Kemter i byli w siódemkę: trzech sahibów i czterech tragarzy. Po niedługim czasie jednak Hans musiał zejść z tragarzami, którzy zaczęli „niedomagać”. Zostali we dwójkę Hermann i Otto. Do zdobycia mieli 1300 metrów wysokości i 6 km odległości.
Pewnego ranka Otto powiedział, że nigdzie nie idzie, Gdy Hermann już miał opuszczać namiot zobaczył, że Otto się rusza. Poszedł sam, powiedziawszy by partner go dogonił. Sześć godzin później podczas odpoczynku widział z góry daleko w dole samotny punkcik – to był Otto. Nie mógł dłużej czekać, założył plecak i poszedł sam. Jeszcze dalej dostrzegł mały punkcik tym razem niżej. A więc został sam.
Po niewiarygodnym wysiłku woli i niezwykle trudnej technicznie wspinaczce trwającej 17. godzin, stanął na szczycie Nanga Parbat; spełniły się jego marzenia. Wykonał kilka zdjęć do dokumentacji i jako dowód zdobycia szczytu i jako symbol zostawił czekan z przywiązaną do niego flagą Pakistanu i na najwyższym punkcie zbudował kopczyk z luźnych kamieni. Zdjęcie to stało się później sławne na cały świat.
Gdy podczas zejścia zapadła ciemność, musiał spędzić noc na stojąco, oparty o skałę z jedną ręką na chwycie, drugą trzymając kijki narciarskie, a gdy zaświtało powrócił do życia. Podczas zejścia trapiły go halucynacje – rozmawiał z nieobecnym partnerem, którego obecność wyczuwał w trudnych momentach. Dręczyła go myśl o piciu, usta miał jak kawałki drewna. Zgubił plecak, wrócił po niego i odnalazł. Całą następną noc szedł, bo bał się że na stojąco nie przetrzyma. Odpadł mu jeden rak, a mimo to szedł eksponowaną granią.
Po 41. godzinach od chwili wyjścia dotarł do namiotu, gdzie na spotkanie wyszedł mu Hans.
Góra kazała sobie zapłacić za jej zdobycie - dwa pierwsze palce prawej stopy były białe i bez czucia. Później zostały amputowane.
Po dotarciu do bazy nie było żadnych radosnych wiwatów, jak u Brytyjczyków. Najpierw musiał podać szczegóły zdobycia szczytu a dopiero potem zapytano go o zdrowie. Kierownik po dostaniu informacji o zdobyciu szczytu wyruszył w drogę powrotną do domu.

zdzicho alboom II
16-05-2015, 09:11
Hermann Buhl żył 33 lata (1924-1957).
9 czerwca 1957 r. wraz z Kurtem Diembergerem, Marcusem Scmuckiem i Fritzem Winterstellerem zdobyli Broad Peak (8047 m) i był to drugi ośmiotysięcznik na którym stanął jako pierwszy człowiek.
Ogromne szczęście, które towarzyszyło mu do tej pory opuściło go 27 czerwca 1957 r. podczas wspinaczki na szczyt Chogolisa (7654 m) po wejściu na Broad Peak .
Na wysokości 7300 m, czyli 300 m przed turnią szczytową, po pokonaniu skrajnych trudności przy stale odrywających się małych deskach śnieżnych, Hermanna i Kurta dopadła nagle zła pogoda. Tak pisze Kurt Diemberger w „Góry i partnerzy”.
„Mała chmurka przeciąga po zboczu w górę, rośnie. Otula nas, spowija szczyt. Nagle rozpętuje się piekło. Szare strzępy otaczają grań. Zapada niesamowita ciemność. Wiatr uderza nas z pełną siłą, szarpie ubrania, próbuje zwalić z nóg. Jest zimno i twarz boli od igieł lodu. Widzimy na parę metrów przed nami. Ledwie posuwamy się naprzód.”
Zawracają jak najśpieszniej. Kurt idzie pierwszy, za nim w odległości 10 -15 m Hermann.
„Bum! Coś przeszywa mnie jak cios, wszystko drży, przez moment wydaje się, że płaszczyzna śnieżna się zapada. W tym samym momencie uskakuję z przerażeniem w prawo – dwa, trzy ogromne skoki. Jestem wstrząśnięty tym, co zobaczyłem tuż przed sobą – odłamujący się brzeg nawisu. A więc byłem na części nawisu wiszącej ponad próżnią! Ależ miałem szczęście! Co na to Hermann? Staję, odwracam się, ale nade mną zbocze się wypiętrza i zasłania mi widok. Widoczność jest teraz nieco lepsza. Zaraz w górze wyłoni się Hermann. Hermann nie nadchodzi. - Hermann! Na miłość boską, co się stało? Ten wstrząs? Idę, dysząc w górę skłonu. Oto grzbiet góry, płaszczyzna. Jest pusta. To już koniec! Z trudem wlokę się trochę wyżej. Tam? … Jego ostatnie kroki na śniegu. Tam zieje postrzępiony grzbiet odłamanego nawisu, za nim - ciemna przepaść. Hermann spadł na ścianę północną.
Jak to się mogło stać! Tuż za mną! Z największym trudem pokonuję odległość dzielącą mnie od grani. Na rozległym polu śniegowym widzę wyraźne ślady, znaczące nasze zejście, widzę ogromne urwisko zwrócone na północ. Brzeg urwiska zbliża się coraz bardziej do śladów, biegnących prosto z góry. A tam – i teraz wszystko staje się dla mnie straszliwie jasne – tam Hermann lekko skręcił, zszedł z moich śladów, poszedł dalej prosto, tylko trzy, cztery metry, wszedł na dojrzały do oberwania brzeg nawisu, w pustkę.
Gdybyśmy mieli linę … Nie, nie zdołałbym go utrzymać. W tym momencie sam stałem za daleko na zewnątrz, na krawędzi nawisu.”
„W 27 godzin po upadku Hermanna przychodzę, chwiejąc się na nogach, do bazy. Nasze poszukiwania nie przyniosły rezultatu. Nie znaleźliśmy po nim najmniejszego śladu.”