zdzicho alboom II
11-02-2011, 14:09
Wysokie Taury (Hohe Tauern) by Mirosław Sadowski
Artykuł został pobrany z Start (http://www.gory.wojcik.org.pl/) (gory.wojcik.org.pl)za zgodą i wiedzą administratora portalu.
08.12.2005.
Prolog
Großglockner - najwyższy szczyt Alp austriackich (3797 m n.p.m.).
I udało się! Kilka miesięcy "urabiania" żony i Paweł w końcu dostaje pozwolenie na wyjazd. Wyjazd dla Niego - i nie ukrywam że dla nas także - to kolejne górskie i organizacyjne wyzwanie. Oczywiście w porównaniu do wyjazdów np. w Ałtaj czy na Kamczatkę, nasz wyjazd to jakby pójście do kina w sobotni wieczór, ale zawsze to sukces, gdy trzech gości -Paweł, mój brat Michał i ja - zgra swoje urlopy w tym samym czasie i wybierze się w ten sam punkt przestrzeni, odsuwając na dalszy plan może i ważniejsze sprawy. No więc udało się! Pod rodzinnym domem Pawła doładowujemy jego sprzęt, jego słoiczki z gulaszem i jego samego, i w drogę. Przed nami Wysokie Taury!
Venediger Gruppe
Dojeżdżamy późnym wieczorem. Górska miejscowość Hinterbilch leży zatopiona w alpejskiej dolinie i sama jest zatopiona w padającym deszczu. Mieliśmy rozbić namioty, ale po rozmowie z właścicielką hoteliku (przy którym mieści się również i camping) dochodzimy do wniosku, że cena za nocleg w pokoiku jest niska - jak na warunki austryjackie i w dodatku niższa niż nasze przedwyjazdowe kalkulacje - i decydujemy się na nocleg, zgoła nieturystyczny. Pokój zmienia się w jednej chwili w pokoik-bałaganik, ale za to nabiera bardziej swojskiego małopolsko-tyrolskiego nastroju. Śpimy! W tak niemożebnie puchatych pierzynach, jakich cała Małopolska nie widziała.
Rano startujemy na rekonesans. Pogoda jak to w Alpach: przecudna! "Alpy! Tu się oddycha"
Podjeżdżamy do Oberbilch i start. Tysiąc metrów w pionie do schroniska Sajathütte
Łąki alpejskie ponad granicą lasów są przecudne. Szlak, pomimo dużej różnicy poziomów poprowadzono tak, że idziemy bez zbytniej zadyszki. Widoki zapierają wszystko, co tylko zaprzeć można. Ostre szczyty, ostre słońce i lodowce, i bezkres alpejskich hal. W schroniskach obowiązkowe piwo i atak szczytowy klettersteigiem na Rote Säule (2820 mnpm).
To pierwszy Pawłowy klettersteig i od razu mu się spodobał. On klettersteigowi chyba też, bo wylazł na górę cało i zdrowo. Ze szczytu widać Gro venediger. Nasz pierwszy, większy problem na tej wyprawie. Schodzimy! Oczywiście inną drogą. Do sąsiedniej doliny, tam gdzie pasą się owce, krowy i spadają wezbrane wodospady.
Kolejny dzień to już nie przelewki. Plecaki ze sprzętem do pokonania lodowca i z wyposażeniem na cztery dni zarzucone na barki. Planujemy solidną pętlę z kulminacją na Großvenedigerze i z trzema noclegami po drodze w górskich schroniskach. Aby nie paść na samym początku wykorzystujemy szansę i podjeżdżamy Venedigertaxi w górę doliny Dorfertal, oszczędzając jakieś cztery godziny i siedemset metrów w pionie monotonnego marszu szutrówką.
Pod schroniskiem Jahannishütte panuje jeszcze poranny spokój i cisza, a nad schroniskiem gdzieś w górze, góruje Großvenediger. "Gdzieś", bo na razie póki co, wszystko tonie w porannych mgłach i chmurkach. Podejście dosyć męczące, ale za to widoki- gdyby było coś więcej widać - przecudne. Robi się jakby chłodniej, ciemniej i bardziej wilgotno. Osiągamy schroniska Defregger Haus (2965 mnpm). Odpoczynek. Wkładamy ciepłe ciuchy i w górę. Mamy wejść "na ciężko" na Dużego Venedigera i przejść lodowcem na przestrzał do doliny Gschlössbach i zanocować w którymś z tamtejszych schronisk.
Góry jednak zweryfikowały nasze plany. Na przełęczy Rainertörl (3421 mnpm) zadymka śnieżna uniemożliwiała jakąkolwiek orientację. Dobrze, że szlak jest mocno uczęszczany i dzięki temu jego wydeptanie jest trwałe. Wokół mgła (a raczej chmury), wirujące płatki drobnego śniegu i silny wiatr. Jesteśmy sami! Potęga gór się nam niezwykle podoba, ale... ryzyko pobłądzenia wzrasta wykładniczo do czasu przebywania w tej śnieżycy. Nagle z zadymki wynurza się schodząca z góry grupa z przewodnikiem. Powiązani linami jak balerony, ośnieżeni i zmęczeni. Pytamy przewodnika o warunki; "Fatalne", radzi zawrócić.
Tak też czynimy. W nocy wiatr wyczynia na zewnątrz dzikie harce, tańcząc tyrolskiego walca ze śnieżycą w parze, a my śpimy sobie sami w czteroosobowym pokoiku.
Rano zmiana planów: już nie przejdziemy do sąsiedniej doliny, a Großvenedigera zrobimy "na lekko", ale dopiero jutro. Dziś, ponieważ pogoda wciąż jest niepewna, zrobimy mały rekonesans w pobliżu schroniska. Poszliśmy na pobliski Wildzpitze, po drodze pobawiliśmy się nieco z lodowcem.
Na trzeci dzień pogoda wygnała wszystkich ze schroniska. Nas też. Pomimo że im wyżej tym bardziej wieje, to wejście na szczyt było ekstra. Nie zepsuł tej satysfakcji nawet fakt, iż o mało nie pobiłem się z miejscowym przewodnikiem, który nie czekając na swoją kolejkę przed wejściem na bardzo wąską i eksponowaną śnieżną grań wraz ze sznureczkiem klientów, parł do przodu wprost na grupę która akurat pokonywała ten niebezpieczny odcinek w przeciwną stronę.
Wróciliśmy tą samą drogą. W schronisku zrzuciliśmy wszystkie możliwe do zrzucenia ciepłe podkoszulki i gacie, napiwszy się Kryniczanki, zarzuciwszy plecaki na grzbiety zaczęliśmy schodzić. 2300 metrów w dół. Od śnieżnego lodowca poprzez alpejskie hale do łąk ponad wsią Hinterbilch. Pomimo kremów z UV 35 nasze nosy wyglądały jak wężowe wylinki, a czoła mogły służyć za czerwone światła na skrzyżowaniach dróg. Domowy obiad z maminych zapasów, prysznic i noc pod tyrolską pierzyną zregenerowały nasze nadwątlone siły. Bo przed nami cel główny...
Artykuł został pobrany z Start (http://www.gory.wojcik.org.pl/) (gory.wojcik.org.pl)za zgodą i wiedzą administratora portalu.
08.12.2005.
Prolog
Großglockner - najwyższy szczyt Alp austriackich (3797 m n.p.m.).
I udało się! Kilka miesięcy "urabiania" żony i Paweł w końcu dostaje pozwolenie na wyjazd. Wyjazd dla Niego - i nie ukrywam że dla nas także - to kolejne górskie i organizacyjne wyzwanie. Oczywiście w porównaniu do wyjazdów np. w Ałtaj czy na Kamczatkę, nasz wyjazd to jakby pójście do kina w sobotni wieczór, ale zawsze to sukces, gdy trzech gości -Paweł, mój brat Michał i ja - zgra swoje urlopy w tym samym czasie i wybierze się w ten sam punkt przestrzeni, odsuwając na dalszy plan może i ważniejsze sprawy. No więc udało się! Pod rodzinnym domem Pawła doładowujemy jego sprzęt, jego słoiczki z gulaszem i jego samego, i w drogę. Przed nami Wysokie Taury!
Venediger Gruppe
Dojeżdżamy późnym wieczorem. Górska miejscowość Hinterbilch leży zatopiona w alpejskiej dolinie i sama jest zatopiona w padającym deszczu. Mieliśmy rozbić namioty, ale po rozmowie z właścicielką hoteliku (przy którym mieści się również i camping) dochodzimy do wniosku, że cena za nocleg w pokoiku jest niska - jak na warunki austryjackie i w dodatku niższa niż nasze przedwyjazdowe kalkulacje - i decydujemy się na nocleg, zgoła nieturystyczny. Pokój zmienia się w jednej chwili w pokoik-bałaganik, ale za to nabiera bardziej swojskiego małopolsko-tyrolskiego nastroju. Śpimy! W tak niemożebnie puchatych pierzynach, jakich cała Małopolska nie widziała.
Rano startujemy na rekonesans. Pogoda jak to w Alpach: przecudna! "Alpy! Tu się oddycha"
Podjeżdżamy do Oberbilch i start. Tysiąc metrów w pionie do schroniska Sajathütte
Łąki alpejskie ponad granicą lasów są przecudne. Szlak, pomimo dużej różnicy poziomów poprowadzono tak, że idziemy bez zbytniej zadyszki. Widoki zapierają wszystko, co tylko zaprzeć można. Ostre szczyty, ostre słońce i lodowce, i bezkres alpejskich hal. W schroniskach obowiązkowe piwo i atak szczytowy klettersteigiem na Rote Säule (2820 mnpm).
To pierwszy Pawłowy klettersteig i od razu mu się spodobał. On klettersteigowi chyba też, bo wylazł na górę cało i zdrowo. Ze szczytu widać Gro venediger. Nasz pierwszy, większy problem na tej wyprawie. Schodzimy! Oczywiście inną drogą. Do sąsiedniej doliny, tam gdzie pasą się owce, krowy i spadają wezbrane wodospady.
Kolejny dzień to już nie przelewki. Plecaki ze sprzętem do pokonania lodowca i z wyposażeniem na cztery dni zarzucone na barki. Planujemy solidną pętlę z kulminacją na Großvenedigerze i z trzema noclegami po drodze w górskich schroniskach. Aby nie paść na samym początku wykorzystujemy szansę i podjeżdżamy Venedigertaxi w górę doliny Dorfertal, oszczędzając jakieś cztery godziny i siedemset metrów w pionie monotonnego marszu szutrówką.
Pod schroniskiem Jahannishütte panuje jeszcze poranny spokój i cisza, a nad schroniskiem gdzieś w górze, góruje Großvenediger. "Gdzieś", bo na razie póki co, wszystko tonie w porannych mgłach i chmurkach. Podejście dosyć męczące, ale za to widoki- gdyby było coś więcej widać - przecudne. Robi się jakby chłodniej, ciemniej i bardziej wilgotno. Osiągamy schroniska Defregger Haus (2965 mnpm). Odpoczynek. Wkładamy ciepłe ciuchy i w górę. Mamy wejść "na ciężko" na Dużego Venedigera i przejść lodowcem na przestrzał do doliny Gschlössbach i zanocować w którymś z tamtejszych schronisk.
Góry jednak zweryfikowały nasze plany. Na przełęczy Rainertörl (3421 mnpm) zadymka śnieżna uniemożliwiała jakąkolwiek orientację. Dobrze, że szlak jest mocno uczęszczany i dzięki temu jego wydeptanie jest trwałe. Wokół mgła (a raczej chmury), wirujące płatki drobnego śniegu i silny wiatr. Jesteśmy sami! Potęga gór się nam niezwykle podoba, ale... ryzyko pobłądzenia wzrasta wykładniczo do czasu przebywania w tej śnieżycy. Nagle z zadymki wynurza się schodząca z góry grupa z przewodnikiem. Powiązani linami jak balerony, ośnieżeni i zmęczeni. Pytamy przewodnika o warunki; "Fatalne", radzi zawrócić.
Tak też czynimy. W nocy wiatr wyczynia na zewnątrz dzikie harce, tańcząc tyrolskiego walca ze śnieżycą w parze, a my śpimy sobie sami w czteroosobowym pokoiku.
Rano zmiana planów: już nie przejdziemy do sąsiedniej doliny, a Großvenedigera zrobimy "na lekko", ale dopiero jutro. Dziś, ponieważ pogoda wciąż jest niepewna, zrobimy mały rekonesans w pobliżu schroniska. Poszliśmy na pobliski Wildzpitze, po drodze pobawiliśmy się nieco z lodowcem.
Na trzeci dzień pogoda wygnała wszystkich ze schroniska. Nas też. Pomimo że im wyżej tym bardziej wieje, to wejście na szczyt było ekstra. Nie zepsuł tej satysfakcji nawet fakt, iż o mało nie pobiłem się z miejscowym przewodnikiem, który nie czekając na swoją kolejkę przed wejściem na bardzo wąską i eksponowaną śnieżną grań wraz ze sznureczkiem klientów, parł do przodu wprost na grupę która akurat pokonywała ten niebezpieczny odcinek w przeciwną stronę.
Wróciliśmy tą samą drogą. W schronisku zrzuciliśmy wszystkie możliwe do zrzucenia ciepłe podkoszulki i gacie, napiwszy się Kryniczanki, zarzuciwszy plecaki na grzbiety zaczęliśmy schodzić. 2300 metrów w dół. Od śnieżnego lodowca poprzez alpejskie hale do łąk ponad wsią Hinterbilch. Pomimo kremów z UV 35 nasze nosy wyglądały jak wężowe wylinki, a czoła mogły służyć za czerwone światła na skrzyżowaniach dróg. Domowy obiad z maminych zapasów, prysznic i noc pod tyrolską pierzyną zregenerowały nasze nadwątlone siły. Bo przed nami cel główny...