W oczekiwaniu na męża.
Zanim udaje mi się znaleźć wielki apartamentowiec, w którym mam obejrzeć mieszkanie, sporo muszę się nabiegać. Mam przy tym wrażenie, że nasze zwykłe odległości zostały tu jakoś rozciągnięte w czasoprzestrzeni i pokonywanie ich zajmuje dużo dłużej (ten temat rozwinę w osobnym poście). Mieszkanie jest bardzo fajne, ma tylko jedną wadę, że nie ustaje w nim jakieś buczenie, trudno identyfikowalny dźwięk, może to z lotniska Reagana, które jest niedaleko. Mówię właścicielce, że mojemu mężowi może się to nie spodobać, więc się umawiamy, że mąż przyjdzie tu sam jeszcze raz jutro i sobie oceni.
Wracam do hostelu, po drodze trafiam na Burger Kinga, co mnie cieszy, bo liczę, że tu za moje 3 dolce kupię jakiś obiad. Proszę o cheeseburgera, okazuje się, że kosztuje tylko 1,45$, więc po zastanowieniu się proszę o jeszcze jednego. Mam więc obiad, jest koło południa, pozostaje mi wrócić do hostelu i czekać na męża. Najadam się cheeseburgerami, po czym zagrzebuję pod ciepłą kołdrą w moim królewskim łożu i próbuję zasnąć – tu jest wprawdzie południe, ale jestem już bardzo zmęczona, poza tym jestem w obcym kraju, bez pieniędzy, z jedną małą walizką i nie mam nic lepszego do roboty. Po godzinie budzi mnie potworne pragnienie, fast-foody przyrządzają jednak sztuczne i mocno przesolone jedzenie. Ale nie mam ani kropli do picia, a nie jestem jeszcze tak zdesperowana, żeby pić wodę z kranu. Leżę więc dalej i czekam na męża, resztę naszych rzeczy, a także na 1,15$, które mi brakuje, żeby kupić sobie jakiś napój z automatu na dole.
Czy ja coś tu pisałam o fotografiach?