+ Odpowiedz na ten temat
Strona 1 z 3 1 2 3 OstatniOstatni
Pokaż wyniki od 1 do 15 z 32

Temat: Nad Potomakiem

  1. #1
    Minitravelek alboomosia is on a distinguished road
    Zarejestrowany
    Mar 2011
    Postów
    78

    Nad Potomakiem

    Witam Szanownych Forumowiczów!

    W zeszłym roku wjechałam po raz pierwszy na nieznany mi dotąd kontynent i do nieznanego mi dotąd kraju. Cztery miesiące spędziłam nad Potomakiem, w Waszyngtonie. I zamierzam intensywnie opisać swoje przeżycia, a także praktyczne rozwiązania związane z podróżowaniem i z życiem w obcym kraju. Zapraszam do czytania!

    Przygotowania do podróży
    Na owe składa się kilka podstawowych punktów, które krótko omówię:
    1. Wiza – od tej należy zacząć przede wszystkim. Nie można się o nią ubiegać wcześniej niż na 90 dni przed wyjazdem. Wizy są różnego rodzaju, oznaczane są różnymi literami, my z mężem trafiliśmy do Stanów na mocy wiz oznaczonych literą J. Na stronie ambasady USA są absolutnie wszystkie potrzebne informacje i nie trzeba więcej niż 3-4 godziny żeby zgłębić tajniki tego działu biurokracji. Natomiast dobrze jest o tym pomyśleć na dwa tygodnie zanim zaczniemy już konkretnie się ubiegać, a może nawet wcześniej, bo np. paszport trzeba mieć ważny na okres przekraczający o pół roku ewentualny pobyt, także mogą wystąpić różne niespodzianki.
    Ostatnio edytowane przez alboomosia ; 08-03-2011 o 08:34

  2. #2
    Minitravelek alboomosia is on a distinguished road
    Zarejestrowany
    Mar 2011
    Postów
    78
    2. Bilet – no i tu jest mnóstwo grzebania się na własną rękę w internecie. My postanowiliśmy zaufać jedynie bezpośredniemu przedstawicielstwu British Airways, ale może to jakaś nadwrażliwość, może biura podróży z usługami wyszukującymi tanie połączenia też są warte zaufania, choć ceny w nich nie są wcale tak dużo niższe. Tu nie jestem zupełnie ekspertem, więc zapraszam innych podróżników żeby się wypowiedzieli. W każdym razie spędziliśmy z mężem dwa tygodnie na wyszukaniu najbardziej sensownego połączenia, które pozwoliłoby mi wylecieć dwa dni wcześniej i zahaczyć o Florencję, a mężowi wylecieć z Warszawy dwa dni później, rozumie się, a na dodatek, żebyśmy jeszcze w Europie się spotkali i razem uroczyście wkroczyli na pokład samolotu który przewiezie nas przez Atlantyk. Połączenie znaleźć się udało, a nawet kupić na nie bilety, gorzej natomiast wyszło z praktycznym wykonaniem tego planu, o czym Czytelnicy dowiedzą się już w następnym poście. A zatem z Florencji miałam przedostać się pociągiem do Pisy i stamtąd British Airways do Londynu na Heathrow, przylot koło 16-tej. Tymczasem mąż miał wylecieć z Warszawy i być na Heathrow o 15-tej., a o 17-tej wspólnie mieliśmy wylecieć do Waszyngtonu. Pozostańmy na razie na tym etapie.

  3. #3
    Minitravelek alboomosia is on a distinguished road
    Zarejestrowany
    Mar 2011
    Postów
    78
    3. Ubezpieczenie zdrowotne - jest to rzecz z którą musieliśmy się uporać, ale tu też nie jestem ekspertem, po prostu skorzystałam z rad pewnych znajomych i wybrałam najtańsze ubezpieczenie, jakie znalazłam i którego koszty znacznie różnią się od innych programów, ale póki co żyję, nie nabrano mnie finansowo, nie choruję, odpukać, także w tę kwestię poza wspomnieniem nie będę się zagłębiać, zapraszam ewentualnie zainteresowanych do wymiany opinii.

  4. #4
    Minitravelek alboomosia is on a distinguished road
    Zarejestrowany
    Mar 2011
    Postów
    78
    4. Mieszkanie – na ten punkt składają się dwa podpunkty: mieszkanie docelowe i hostel/hotel na pierwsze dni zanim znajdziemy wcześniej wspomniane. Wcześniej wspomniane należy wyszukiwać po prostu na stronie
    craigslist: washington, DC classifieds for jobs, apartments, personals, for sale, services, community, and events
    - to najbardziej znany portal dla wynajmujących, ale też kupujących mieszkania/domy. Pytałam o wskazówki w różnych źródłach i w zasadzie zawsze rzecz się sprowadzała do osławionej już craigslist. Męża i moim kryterium w wyszukiwaniu mieszkania było: po pierwsze, tanio, po drugie, bezpiecznie, po trzecie, nie basement, czyli piwnica, po czwarte, stosunkowo blisko centrum i w tzw. metro area, czyli tam, gdzie można się dostać metrem. Wiele jest piwnic przerobionych na pokoje/apartamenty do wynajęcia, ale jednak wyglądają one dość depresyjnie. Choć są oczywiście dużo tańsze. Generalnie ceny za wynajem są bardzo różne, za ‘one bedroom appartament’, czyli mieszkanie dwupokojowe (livingroom + bedroom) skaczą w przedziale 700-1700$ za miesiąc. Początkowo myśleliśmy, że wynajmiemy coś w granicach 1000$, ale szybko okazało się to mrzonką. Mieszkanie, które spełnia w.w. kryteria kosztuje dziś w Waszyngtonie 1400-1500$ za miesiąc. Czyli jest ‘one bedroom’, jest w bezpiecznej okolicy, stosunkowo w mieście i w okolicy metra, no i po cenie, powiedzmy, ‘opłacalnej’, jak na tutejsze warunki. Niższe ceny będą już podejrzane – mogą oznaczać, że mieszkanie jest daleko poza miastem i ze względu na drogie dojazdy wcale się to nie będzie opłacać, albo są w okolicy raczej szemranej, i tu tym którzy chuchają na zimne, letnie, czy ciepławe, też nie polecam. Jeśli chodzi zaś o pierwsze dni, to zarezerwowaliśmy nocleg w hostelu Days Inn. Wygodnie, standard powiedzmy trzy gwiazdkowego hotelu w Polsce, pokój dwuosobowy około 70$ za dobę, z oddzielną łazienką. No niestety nie jest to wszystko tania impreza. To, co znaleźliśmy uznaliśmy za jakoś tam optymalne, w tym sensie, że łączy minimalne poczucie komfortu związane z potrzebą prywatności z jak najniższą możliwą ceną.

  5. #5
    Minitravelek alboomosia is on a distinguished road
    Zarejestrowany
    Mar 2011
    Postów
    78
    Florencja.
    Więc tyle w kwestii planowania. A jak to mawia mój Tato - moderator na tym forum, plany i realizacja to dwie różne bajki.

    Zrywam się rano dwie godziny przed odezwaniem się budzika. Nie mogę doczekać się wyjazdu do stanów. Jem śniadanie, żegnam się z przyjaciółmi, z którymi przemiło spędziłam ostatnie dwa dni i wyruszam w drogę. Tuż przed wyjściem z domu dostaję od męża sms-a, że jego lot z Warszawy odwołali z powodu śnieżycy, i jak się uda, wyleci następnym samolotem za trzy godziny.

    No to ładnie. Mieliśmy się spotkać na lotnisku w Londynie żeby razem polecieć do Waszyngtonu. Tygodniami planowaliśmy tę podróż i przeszukiwaliśmy możliwe połączenia żebyśmy mogli lecieć razem i żeby ta cała podróż wyglądała jak najsensowniej, a tu taki numer. Do tej pory bałam się przede wszystkim jak odnajdziemy się na Heathrow, a teraz się okazuje, że przede mną cała podróż w samotności. Póki co się trzymam, trudno, najwyżej dolecę do Waszyngtonu sama i tam na miejscu poczekam te dwie – trzy godziny na lotnisku aż mąż doleci. Ale już za jakiś czas dostaję od niego sms-a, że dziś w ogóle nie wystartuje i najprawdopodobniej przyleci dopiero w poniedziałek, za dwa dni. Początki drobnej paniki. Piszę mu, żeby mi przesłał namiary na hostel w którym mam się zatrzymać plus wskazówki jak tam dojechać, i to wszystko w miarę szybko, bo moja stara już komórka może się za parę godzin rozładować i wtedy znikam zupełnie z pola kontaktu. I tu przypomina mi się historia kolegi kolegi, który wyjechał kilka lat temu do Chin i po prostu urwał się z nim kontakt, zaginął, jakby go Chiny po prostu wchłonęły. Cieszę się więc, że jadę do kraju w którym ludzie jednak mówią po angielsku i posługują się alfabetem łacińskim. Mąż przysyła mi adres hostelu, numer rezerwacji plus opis rezerwacji busa (shuttle) który dowiezie mnie tam z lotniska. A zatem jest całkiem dobrze, zakładając, że wsiądę do właściwego samolotu, znajdę ten busik, etc., czyli że wszystko pójdzie zgodnie z planem.

    Żeby dać odpowiednią - czyli moją subiektywną - perspektywę na to całe zdarzenie: Ja wiem, że to zwykła podróż i że ludzie po prostu tak latają i nie robią z tego wielkiego halo, ale dla mnie takie sprawy zawsze wiążą się z wielkim stresem, często w zdenerwowaniu nie rozumiem prostych informacji, które dla innych mogą brzmieć banalnie. Jest to, powiedzmy, taki analfabetyzm funkcjonalny, i zawsze się boję, że się zgubię, a jak jeszcze wpadnę w panikę to już w ogóle przestanę rozumieć co się dookoła mnie dzieje. A zatem czuję się jakbym leciała w kosmos, całkiem sama na pokładzie. Sama postawię pierwsze kroki na obcej planecie: to, co dla reszty ludzkości stanowi zwykle mały krok, dla mnie będzie wielkim, gigantycznym krokiem, przeinaczając słowa wiadomo kogo. Na pewno zepsuje mi się skafander i na pewno przestanie działać grawitacja, a ja ulecę gdzieś w czarną otchłań i już nikt mnie więcej nie odnajdzie. Ale robię dobrą minę do złej ***, a to dlatego, że poza wzięciem się w garść naprawdę nic mi innego w tej chwili nie pozostaje.

    No i żeby dać dowód na moje nierozgarnięcie: stoję na dworcu we Florencji z biletem do Pizy w ręku (z Pizy mam odlecieć do Londynu) i uważnie obserwuję tablicę z odjazdami. Dla mojej relacji cały czas nie podają numeru peronu, na który ma przyjechać pociąg. Żeby się nie spóźnić przyszłam na dworzec pół godziny wcześniej. Ale ostrożność niestety nie wystarczy, trzeba być jeszcze inteligentnym. Okazuje się, że migające cyferki, na które patrzyłam, podawały ile minut spóźnienia mają inne pociągi, a numer peronu wyświetla się kolumnę dalej. Gdy tylko orientuję się w swojej pomyłce, łapię w popłochu walizkę i biegnę do pociągu, który czeka na mnie już pewnie od kilkunastu minut. Niestety, wpierw muszę na stacji skasować bilet, a trzy najbliższe automaty nie działają - w końcu jesteśmy we Włoszech! – i zanim dobiegnę do czwartego i wrócę, pociąg odjeżdża mi po prostu sprzed nosa… No i pięknie.

    Poziom złości pomieszanej z przerażeniem i bezradnością sięga w mojej głowie zenitu. Zaczyna się. Panika, i teraz to już na pewno nic się nie uda. No ale szybko próbuję się pozbierać, biegnę z powrotem do kasy i na szczęście okazuje się, że za 20 minut jest następny pociąg do Pizy. Tylko że na peronie, na którym stoi, nikt nic nie wie i nigdzie nie jest napisane że jedzie tam, gdzie potrzebuję. Kilka razy wbiegam i wybiegam z pociągu, próbując uzyskać jakąś informację, ale każdy mówi mi co innego. Wreszcie muszę zaufać jakiejś w miarę przyzwoicie wyglądającej Włoszce, że dojadę tym do Pizy.

  6. #6
    Minitravelek texarkana is on a distinguished road
    Zarejestrowany
    Mar 2011
    Postów
    33
    No, ciekawie się zaczyna! Czekam niecierpliwie na cd.
    Ja też lecąc do Stanów (z dzieckiem) miałam pewne przygody, jednakże drobne w porównaniu z powyzszym...

  7. #7
    Minitravelek alboomosia is on a distinguished road
    Zarejestrowany
    Mar 2011
    Postów
    78
    Piza.
    Dojeżdżam. Na całe szczęście. Tu się jeszcze muszę przesiąść do innego pociągu, który dowiezie mnie na lotnisko. Więc trochę biegam z ciężką walizką po włoskich peronach - na których, żeby nikomu się nie wydawało, nie ma schodów ruchomych! Wreszcie docieram na lotnisko w Pizie, które nosi imię samego Galileusza, nadaję bagaż, dochodzę do właściwego gate-u. Tu okazuje się, że wymagana jest znowu kontrola paszportów. Uświadamiam sobie, że Wielka Brytania nie jest w strefie Shengen. A zatem już tu przekraczam pierwszą istotną granicę, wychodzę z Shengen. Nie wiem dlaczego, ale czuję się, jakbym wkraczała do lepszego świata. A może się po prostu cieszę, że opuszczam Włochy – które są piękne, ale jednak zawsze dają mi trochę w kość. Wsiadam do samolotu.

  8. #8
    Minitravelek alboomosia is on a distinguished road
    Zarejestrowany
    Mar 2011
    Postów
    78
    British Airways
    Niby British Airways, ale komfort jak w tanich liniach lotniczych. Żadnych specjalnych wygód, niezbyt czysto. Przesypiam prawie całą 2-godzinną podróż, a kiedy na ostatnim etapie się budzę, czuję się już klaustrofobicznie i chcę jak najszybciej wysiąść. Zaczynam bać się 8-godzinnej podróży do Stanów. W Londynie jestem już jednak rzeczywiście jakby w lepszym świecie. Idealna informacja, nawet dla takich idiotów jak ja, z łatwością się przesiadam do następnego samolotu. To już jest wielki Boeing, porządny, w środku wygodnie i dużo miejsca. Nie ma przy mnie niestety męża, ale powoli zaczynam się uspokajać. Jest to moja druga podróż w życiu drogimi liniami lotniczymi. Pałaszuję więc cały obiad, który podają, wypijam dwie coca-cole, zamawiam jeszcze dodatkowy sok. Ostatnią kanapkę i batona, które rozdają wcale nie takie ładne ale za to miłe stewardessy, zachowuję na później, bo pewnie zgłodnieję w Waszyngtonie i nie będę miała na początku gdzie kupić czegoś do jedzenia - tu moja ostrożność idzie już w parze z inteligencją. Przed każdym siedzeniem zamontowany jest mały ekranik, co dla mnie, dzikusa dumnie podróżującego możliwie najtańszymi transportami, jest już sporym szokiem. Ale oglądam tylko jeden film. Dokumentalny, opowiadający jak powstawał jakiś jesienny numer Vogue. Więcej nie daję już rady obejrzeć, mimo że chciałam maksymalnie skonsumować tę podróż, bo rozpoczyna się kulminacja tej całej przygody w postaci dość silnej migreny. Trochę podsypiam. Jest ciemno, a ja siedzę z dala od okna, więc niestety lot nad oceanem odbywa się tylko w mojej głowie. Do tej pory żal mi, że nie widziałam dokładnie jak opuszczam jeden kontynent i dolatuję do drugiego. Bez tego doświadczenia ta cała odległość między Polską a Stanami wciąż jest dla mnie dość nierealna. Dopiero później oglądam mapę świata w moim pokoju w Waszyngtonie, żeby sobie wyobrazić jak jestem daleko.

  9. #9
    Minitravelek alboomosia is on a distinguished road
    Zarejestrowany
    Mar 2011
    Postów
    78
    Pierwsze spotkanie z Waszyngtonem.
    Dolatuję na lotnisko Dulles o 20tej. W Warszawie jest druga w nocy. Kontrole wiz i paszportów oraz odbiór bagażu zajmują jeszcze około dwóch godzin. Pierwsze wrażenia? Hm, póki co wszystko jest raczej wirtualne, ale serce zaczyna bić coraz szybciej z przejęcia i radości, że oto wkraczam na ziemię, na której jeszcze nie byłam. Po kontrolach odnajduję busik, który ma mnie zawieźć do hostelu. Rzecz jest nieźle zorganizowana: dwóch młodych chłopaków potwierdza, że mam zrobioną on-line rezerwację, wszystko jest już opłacone z Warszawy. Polecam bardzo ten ******, firma nazywa się SuperShuttle. Działają profesjonalnie, a ponadgodzinny dojazd do samego hostelu w Waszyngtonie kosztuje 20-30 dolarów. Jak na Stany jest to cena sensowna, zwłaszcza że alternatywa to taksówka, do której ustawia się bardzo długa kolejka i która jest na pewno dużo droższa. Wydają mi numerek i każą czekać, około pół godziny, ale nie w kolejce, tylko mogę sobie usiąść. Wreszcie wołają, że podjechał mój busik, ma mieć numer 337 i zobaczę go zaraz przy wyjściu po prawej. Wsiadam razem z kilkoma innymi osobami, które jadą w podobnym kierunku (bus jest 8-9 osobowy, tak jak te jeżdżące w Zakopanem i dowożące turystów do szlaku). Podróż jest dosyć długa, oczy zamykają mi się już ze zmęczenia, bo tu dochodzi już północ, a tam skąd przyleciałam jest prawie 6 rano. W dodatku od 18 godzin jestem w podróży, i to nie należącej do najłatwiejszych. Ale wcale nie narzekam, nie chcę zrobić mylnego wrażenia. Fakt, że jestem w sporym stresie, ale dawka podniecenia związana z przyjazdem na inną planetę jest gigantyczna.*

    W hostelu muszę zapłacić za cztery noclegi z góry, więc w kieszeni zostaje mi tylko 10 dolarów. I tak dobrze, że w ogóle miałam ze sobą dolary, na pomysł podzielenia między sobą pieniędzy wpadliśmy z mężem w zasadzie w ostatniej chwili, i jeszcze cieszyliśmy się, że jesteśmy tacy przezorni. Jak widać przezorność naprawdę jest niezbędna przy większych wyprawach, i nie powinno się jej traktować jako ponadprogramowej. W hostelu dostaję sms-a od męża, że przyleci jednak już w niedzielę, czyli jutro, ale żebym sprawdziła maile, bo już o 10 rano mam spotkanie w sprawie wynajmu mieszkania. Jestem nieprzytomna, nie mam siły na maile. Gdy tylko udaje mi się rozgryźć, jak działa na tej innej planecie prysznic i zmyć z siebie cały kurz podróży, wskakuję do łóżka i zasypiam jak kamień.

  10. #10
    Minitravelek alboomosia is on a distinguished road
    Zarejestrowany
    Mar 2011
    Postów
    78
    Pierwszy poranek w Waszyngtonie.
    Dzień wcześniej mąż wysłał mi namiary na trzy mieszkania, z których właścicielami chciałby żebym się spotkała. Zależy nam na czasie, bo mamy tylko cztery dni w hostelu, a znalezienie mieszkania, podpisanie umowy i inne formalności jednak trochę czasu wymagają. Sam hostel wcale nie jest tani i zresztą zupełnie nie wygląda jak hostele, do jakich jesteśmy w Europie przyzwyczajeni. W pokoju mamy wielką plazmę na 50 cali, własną łazienkę z mydełkami i ręcznikami, fakt że nie jakimiś super czystymi, ale są, i dwa wielkie królewskie łoża w rozmiarze, który nazywa się tu queen, w odróżnieniu od większego jeszcze rozmiaru- king. Wciąż mówimy o łóżkach pojedynczych, oczywiście. Wszystko zresztą, jak się okaże, jest tu w ogromnym rozmiarze, żeby zwykły obywatel mógł się poczuć jak król. Łóżka, wielkie miękkie materace, poduszki, pościele to w ogóle zdaje się osobny temat w Ameryce. Poświęca mu się tu dużo uwagi, co rzuca się w oczy przybyszom z obcej planety. Liczy się po prostu wygoda.

    Wróćmy do pierwszego poranka w hotelu w Waszyngtonie. Wstaję o 7 rano, w Warszawie jest już 13, ja natomiast jestem po jakichś 6 godzinach snu. No dobra, sprawdzam maile, widzę już że mam trzy mieszkania do obejrzenia w miejscach o których nie mam pojęcia, gdzie się znajdują, ale w recepcji znajduję jakąś mapę dla turystów i jest tam schemat sieci metra, więc już trochę jestem w domu. Pytam recepcjonistę – rosły sympatyczny Murzyn który twierdzi, że jego ciocia Sylwia też pochodzi z Polski – przy której stacji metra znajduje się nasz hostel, a po drugie, gdzie jest tu jakiś kantor albo bank, w którym można zamienić pieniądze – bo jestem teraz w takiej sytuacji, że mam 160 euro, które zostały mi z Florencji, ale niestety tylko 10 dolarów. No więc okazuje się że jest niedziela, nawet tutaj, i że dziś nic nigdzie nie wymienię. Pytam więc ile kosztuje jazda metrem. Wylicza mi, że dojazd do Crystal City, gdzie mam pierwsze mieszkanie, obstawiane przez męża jako numer 1, plus powrót będzie mnie kosztował 7 dolarów. W głowie szybko odejmuję 10-7 i wychodzi mi trzy, czyli po opłaceniu metra tyle mi zostanie na życie. No dobrze, mąż przyjedzie dziś wieczorem, do tego czasu muszę jakoś przetrwać, no i muszę zobaczyć chociaż to pierwsze mieszkanie.

  11. #11
    Minitravelek alboomosia is on a distinguished road
    Zarejestrowany
    Mar 2011
    Postów
    78
    Pierwszy posiłek w Waszyngtonie.
    Wracam na górę do pokoju, robię inwentarz wszelkich zapasów jedzenia i glukozy. Kanapkę z samolotu zjadłam już dziś na śniadanie. Mam jeszcze tego batona. W pokoju jest mini zestaw do zaparzania kawy, dodają do tego śmietankę w proszku i cukier. Odkłam torebeczki z cukrem na moją kupkę. A zatem mam batona, trochę cukru i 3 dolary. Jest 8 rano i już jestem trochę głodna, bo kanapka z British Airways była raczej mało pożywna. Muszę jakoś wytrzymać do 18-tej, aż dojedzie mąż z kasą. W tym wszystkim chodzi o to, że ja się po prostu boję głodu. Może mi burczeć w brzuchu przez parę godzin, to mi nie przeszkadza, ale jak zacznie mi spadać poziom cukru, to może być ciężko. No, ale póki co żyję i po prostu wybiegam myślami w przyszłość. Postanawiam wykorzystać też mini ekspres do kawy, który tu oferują, domyślając się, że pewnie jestem pierwszym gościem hostelu od dawna, który*próbuje sobie na tym czymś parzyć kawę. Wychodzi potworna lura – ale lura w pełnym słowa tego znaczeniu. Jej zaletą jest to, że jest płynem i że jest ciepła. Ładuję moje zapasy glukozy do torebki i wyruszam na oglądanie mieszkania w Crystal City.

  12. #12
    Minitravelek alboomosia is on a distinguished road
    Zarejestrowany
    Mar 2011
    Postów
    78
    Pierwsze kroki w Waszyngtonie.
    Stawiam pierwsze kroki na mieniącej się w jasnym pełnym słońcu amerykańskiej ziemi. Cieszę się tym jak dziecko. Sceneria dosyć dziwna, jestem raczej w centrum, a wygląda to jak na przedmieściach - dużo przestrzeni, szerokie ulice, domy nie ściśnięte przy sobie, ale każdy ma swobodę oddechu. A poza tym kolorowo, żywe, nasycone kolory, czerwony, niebieski, zielony, biały. Wielkie samochody, ciężarówki jak te z reklamy coca-coli. Idę prosto, kieruję się w stronę metra wzdłuż Connecticut Avenue, która jest jedną z wielkich arterii Waszyngtonu (mój hostel mieści się pod numerem 4400). Cały czas czuję się jak na planie jakiegoś znanego mi filmu, bo tu jest wszystko takie, jak znamy z telewizji. Dochodzę do jakiejś przecznicy i tu pierwsza trudność – przejście na światłach przez ulicę. Niby tak jak u nas a jednak zupełnie inaczej. Widzę białą postać człowieka. Stać czy iść? Zanim zdążę się przyjrzeć, czy postać ta ma nogi rozłożone czy złączone, bardzo szybko pojawia się na jej miejsce migająca czerwona dłoń a pod nią cyfry odliczające w dół sekundy. Gdy cyfry dojdą do zera czerwona dłoń przestaje migać i świeci w sposób ciągły, już bez tych cyfr. Świeci bardzo długo a potem znowu na sekundę pojawia się ten biały. Potrzeba nieco koncentracji i analizy znaków, które właśnie nam pokazano. Ale nie potrafię się teraz skoncentrować – jest 9-ta rano, u mnie jest 15-ta, a poza tym mam w zasadzie za sobą już kilka nocy prawie nieprzespanych. Rozglądam się na boki czy nic nie jedzie i po prostu przechodzę, nie mam siły na takie rozważania w tej chwili.

  13. #13
    Minitravelek alboomosia is on a distinguished road
    Zarejestrowany
    Mar 2011
    Postów
    78
    Metro w Waszyngtonie.
    Po przejściu ‘na światłach’ pierwszej przecznicy trudności jednak nie znikają, choć dosyć sprawnie udaje mi się znaleźć wejście do metra. Zapamiętuję po drodze znaki szczególne, żeby trafić także i w drodze powrotnej. Inny, choć mądry, jest tu system kupowania biletów. Są automaty. Od kilku lat nie boję się już kontaktu z automatami. Traktuję je jak ciekawą zagadkę do rozwiązania, wiedząc jednocześnie że wszystko to jest skonstruowane w taki sposób, żeby rozwiązanie nie pozostawało odległym marzeniem. Przyglądam się więc długo wielkiej maszynie (tu już się nie wymigam tak jak ze światłami, muszę oddać temu żelastwu to, co mu się należy, czyli moją wytężoną uwagę). Nie boję się też długo przyglądać, choć mam świadomość, że pewnie wyglądam przy tym dość idiotycznie.

    Najpierw udaje mi się zrozumieć podstawową strukturę, czyli graficzną organizację twarzy tego urządzenia. W pasie górnym znajduje się coś na kształt legendy: alfabetyczny spis wszystkich stacji całego systemu metra, a przy każdej w pierwszej kolumnie szacowany czas dojazdu od stacji na której się znajdujemy, a w drugiej kolumnie cena, np. 1,75$. Udaje mi się odnaleźć stację Crystal City, do której jadę szukać mieszkania – 28 minut i 2,75$. Na niższym, głównym pasie twarzy maszyny znajduje się część funkcjonalna, czyli otwory do wrzucania pieniędzy i odbierania biletów. Zastanawiam się, skąd Metro będzie wiedziało, ile w rzeczywistości przejechałam i jak zweryfikuje wartość zakupionego biletu. Wpadam na pomysł, że pewnie kontrola biletów odbywa się zarówno przy wejściu do metra jak i przy wyjściu. Plus, że to, co się dzieje w międzyczasie nikogo nie obchodzi, mogę jeździć i przesiadać się ile chcę, liczy się punkt wejścia i wyjścia. Do otworu numer 1, na lewym policzku maszyny, zgodnie z instrukcją wsuwam odliczone 7 dolarów w banknotach, na nosie plusem i minusem mogę regulować wartość, za którą chcę mieć wydrukowany bilet (ale tego nie robię, bo już mam odliczone), a na prawym policzku wciskam duży przycisk, po czym w prawym dolnym rogu twarzy, można powiedzieć, że to taka prawa dolna ósemka, wypluty zostaje mój skromny kartonikowy bilet z wydrukowaną wartością 7 dolarów. Dojeżdżam do stacji Crystal City, rzeczywiście przy wychodzeniu bramki metra odliczyły sobie wartość podróży, 2,75$.

  14. #14
    Minitravelek texarkana is on a distinguished road
    Zarejestrowany
    Mar 2011
    Postów
    33
    No, no... przypominam sobie swoje pierwsze kroki w Stanach. To przechodzenie przez jezdnię na światłach - w odległytm o długość całego ogromnego kraju Teksasie jest dokładnie tak samo - w końcu Ameryka to kraj standardów.
    A co do tych "królewskich" rozmiarów mebli - w San Antonio, zwanym też Fat Antonio, zrozumiałam, że meble MUSZĄ takie być, żeby nie trzasnąć - przynajmniej pod Teksańczykami.
    Czytam z wielkim entuzjamem i grzecznie czekam na c.d.

  15. #15
    Maxitravelek Maxitravelek jacky is on a distinguished road Avatar jacky
    Zarejestrowany
    Feb 2011
    Skąd
    Redenovo
    Postów
    4,437

    gdzie są te przyobiecane fotografie ??

    nie strzymuję i wręcz molestuję...
    gdzie są owe przyobiecane fotografie ?
    jeszcze jest szansa na cofkę i wstawienie wedle zasad po sztuk 4ry do każdego postu...
    alem namolnym, nie ?
    no bo chyba nie wytłumaczysz się utratą kart pamięci jak Carnivalka w Pammukale ?
    to przyjemne czasami żyć marzeniami twardo stąpając po ziemi...

+ Odpowiedz na ten temat
Strona 1 z 3 1 2 3 OstatniOstatni

Tagi dla tego tematu

Uprawnienia

  • Nie możesz zakładać nowych tematów
  • Nie możesz pisać wiadomości
  • Nie możesz dodawać załączników
  • Nie możesz edytować swoich postów