W czasie naszych greckich wędrówek postanowiliśmy pewnego razu „ukręcić łeb hydrze” jak to zrobił Herkules podczas swoich 12 prac i popłynęliśmy na wyspę Hydrę, znajdującą się u wschodnich wybrzeży Peloponezu.
Wprawdzie można się na nią dostać wodolotem z Aten w ciągu godziny ale byliśmy już na półwyspie Argolidzkim. Najbliższy port do wyprawy na Hydrę to Ermioni.
Miasteczko białych domków wdrapujących się na górzysty cypel. Od strony południowej jest typowo greckie, wąskie nadbrzeże z tawernami. Właściwy port jak i większość restauracji, barów i sklepów mieści się z po drugiej stronie cypla, w szerokiej zatoce. Tutaj jest też, jak głosi dumny napis, najstarsza tawerna w Argolidzie. Szczerze odradzam przejazd górą przez miasteczko; wąskie, bardzo strome uliczki są nie lada wyzwaniem dla kierowcy a ślady wyżłobione na murach i obtłuczone narożniki domów świadczą o tym, że niektórzy mieli problemy z manewrowaniem.
Ermioni rozrasta się, na wzgórzu wybudowano nową cerkiew, wokół przyjemny skwerek. Stąd jest ładny widok na port i miasto.
Na Hydrę pływają tylko wodoloty zwane „latające delfiny”, biuro sprzedające bilety mieści się w rogu na placu w szerokiej zatoce na wprost portu ale delfiny odlatują z końca długiego, wysuniętego w morze betonowego nadbrzeża. Bilet kosztuje niecałe 10 € na osobę w obie strony.
Zakupujemy bilety na jutro rano. Noc spedzamy w górach pod daszkiem gościnnego kościołka Agia Platitera, Św. Bogurodzicy przedstawianej właśnie z szeroko, gościnnie otwartymi rękami. Dojeżdżamy już o zmroku i wydaje nam się, że miejsce jest odludne i lasek dobrze nas zakrywa, a jednak dość szybko przybywają dwa koty, zwabione pewnie zapachem smażonego mięsiwa.