+ Odpowiedz na ten temat
Pokaż wyniki od 1 do 2 z 2

Temat: Tajemnicza Wyspa Wielkanocna

  1. #1
    Administrator Maxitravelek Natasza ma wyłączoną reputację Avatar Natasza
    Zarejestrowany
    Jan 2011
    Postów
    30,476

    Kamienne posągi z Wysp Wielkanocnych

    Kamienne posągi z Wysp Wielkanocnych mają szansę stać się ósmym cudem świata. Na tej niewielkiej wysepce na Oceanie Spokojnym znajduje się prawie 900 posągów. Niektórzy twierdzą, że to najbardziej dziwaczna wyspa na świecie, inni - że to pozostałość raju.
    Do dziś archeolodzy próbują na podstawie faktów, znalezisk i legend, odtworzyć historię Wyspy Wielkanocnej. Kamienne posągi zostały wykute ze skał wygasłego krateru wulkanu i przetransportowane na miejsce, w którym się obecnie znajdują. Nadal nie wiadomo, czy przedstawiają bogów czy przodków, dlaczego spoglądają w morze i dlaczego je zrobiono? Zdaniem prezydent wyspy Michelle Bachelet posągi Maoi zasłużyły na miano cudu.

  2. #2
    Administrator Maxitravelek Natasza ma wyłączoną reputację Avatar Natasza
    Zarejestrowany
    Jan 2011
    Postów
    30,476

    Tajemnicza Wyspa Wielkanocna

    Niektóre posągi o kamiennych twarzach stoją na Wyspie Wielkanocnej od wieków, a inne poruszają się na motocyklach, w kuloodpornych kamizelkach.
    Wyspa Wielkanocna jest jednym z najodleglejszych zakątków na ziemi: od najbliższej wyspy Tahiti dzieli ją 4000 kilometrów, a od najbliższego stałego lądu, Chile, którego jest prowincją, 3700 kilometrów.

    Zawsze otaczała ją aura tajemniczości. Większość ludzi słyszała o niej, lecz niewielu jest w stanie umiejscowić ją na mapie, lub wie, do jakiego kraju należy. Niektórym może wydawać się dziwne, że ktoś przemierza kawał świata, aby obejrzeć kamienne twarze o wyłupiastych, lekko nieobecnych oczach – w końcu, podobne twarze widzi się każdego ranka w pociągu do pracy. W pewnym sensie mają rację. Ludzie, którzy tu docierają, bywają dziwni. Przekonaliśmy się o tym już pierwszego ranka przy śniadaniu.

    Był tam Amerykanin, Pete Nurek, który czuł się dobrze jedynie w wodzie. Poznaliśmy również Belga, pułkownika Kurtza, który stracił oko w Libanie ("Byłem niewłaściwym facetem w niewłaściwym miejscu, o niewłaściwej porze"), a także hiperaktywnego polskiego fotografa, który podróżował po świecie, robiąc zdjęcia dla franciszkańskich mnichów.

    Na wyspie istnieje tylko jedno malutkie miasteczko, Hanga Roa, w którym podczas naszej wizyty przebywało około 20 turystów. Wszyscy mieszkali w "rezydencjach", które w rzeczywistości były dobudówkami na tyłach miejscowych domów. Nasza rezydencja, o szumnej nazwie Hostal Martín y Anita, okazała się więcej niż skromna: w zasłonach było więcej dziur niż materiału, narzuty zdobiły wzory, które wyszły z mody na początku lat osiemdziesiątych, a mydła i przyborów toaletowych w ogóle nie zdołaliśmy tu znaleźć.

    Na pocieszenie, dom stał w pięknym, wymuskanym przez właścicieli ogrodzie, pełnym cudownie pachnących niecierpków, róż, lilii i orchidei. Można by tu siadywać nocą i obserwować spadające gwiazdy, gdyby zapach kwiatów nie przyciągał karaluchów o rozmiarach pudli.

    Ale w końcu nikt nie wybiera się na Wyspę Wielkanocną, aby się dobrze wyspać. Główną atrakcją wyspy są kamienne głowy moai. Pierwsza rzecz, jaka zaskakuje przybyszów, to ilość posągów. Widać je wszędzie, od pojedynczych głów, po 15-osobowe ”rodziny”. Są takie, których wysokość nie przekracza 2 metrów, ale najwyższy mierzy ponad 20 metrów. Niektóre posiadają budzące grozę oczy z korala, na innych sterczą kapelusze z czerwonego kamienia, lecz na żadnej twarzy nie rysuje się choćby grymas uśmiechu. Usadowione na brzegu oceanu twarze spoglądają ku wnętrzu wyspy. Kiedy wszystkie głowy znajdowały się w pozycji pionowej, musiały wyglądać niczym zastępy więziennych strażników.
    Jednak rzesze historyków, archeologów, mistyków, nie wspominając o miłośnikach teorii spiskowych i zwykłych szaleńcach, przyciągają na Wyspę Wielkanocną te głowy, które leżą. Goście próbują rozwiązać na miejscu zagadkę olbrzymiej, niewyjaśnionej siły, która powaliła je na ziemię. Wersji wydarzeń jest niemal tyle, ilu badaczy.
    Najstarsze głowy pochodzą z 400 roku naszej ery, kiedy na swoich pirogach przybyli na wyspę pierwsi Polinezyjczycy, znani jako Długousi ze względu na noszone przez nich charakterystyczne kolczyki. Niedługo po nich zjawili się tu przedstawiciele innego plemienia, Krótkouchych. Przybysze zostali pokonani i zniewoleni przez Długouchych, którzy kazali im rzeźbić kamienne głowy. Według jednej z teorii głowy zostały przewrócone podczas być może najstarszej odnotowanej rewolucji robotniczej Krótkouchych.

    Byłaby to niewątpliwie świetna historyjka do opowiadania przy kominku, gdyby nie zepsuli jej Europejczycy, którzy przybyli na wyspę w XVII i stwierdzili, że większość głów stoi. Wobec tego sklecono teorię numer dwa: oto katoliccy misjonarze zmusili żyjących w ciemnocie tubylców do obalenia ”fałszywych bożków” w zamian za możliwość przyjęcia przez nich jedynie słusznej religii. Świątobliwi mężowie chyba nie zostawili po sobie najlepszego wrażenia, bowiem po dziś dzień Polinezyjczycy upierają się przy nazwie wyspy Rapa Nui, ignorując jej chrześcijańską wersję (co ciekawe, autorem obu nazw jest kapitan Cook, który nadał jedną z nich na cześć dnia, w którym ujrzał wyspę, według kalendarza chrześcijańskiego, a drugą na cześć mieszkańców wyspy Tahiti, skąd przyżeglował).

    Inne teorie mówią o erupcjach wulkanów oraz najazdach kosmitów (choć nikt nie potrafi odpowiedzieć na pytanie, czy opłacało im się fatygować się aż z Marsa dla dokonania drobnego aktu wandalizmu). Jakkolwiek było w rzeczywistości, posępne figury moai wciąż robią olbrzymie wrażenie.

    Lecz jeżeli nie jesteście fanatycznymi wielbicielami moai, wciąż jest tu wiele do obejrzenia. Wyspę Wielkanocną pokrywają malownicze nieaktywne wulkany. Nie ma tu autobusów (niewielu ludzi posiada nawet samochody, więc większość mieszkańców porusza się na koniach, dosiadając ich na oklep), ale można wynająć samochód terenowy.

    Dzięki temu środkowi komunikacji odkryliśmy zapierający dech w piersiach, szeroki na półtora kilometra krater Rano Kau. Jego porośnięte trawą i kwiatami strome zbocza opadają do jeziora, po którego powierzchni pływają lilie wodne i kępy dzikich traw, wyglądające z góry niczym rozrzucone na oceanie kontynenty. Jedna ze ścian wulkanu schodzi prosto do oceanu, którego woda ma fioletową barwę za sprawą tamtejszej rafy koralowej. Stojąc na krawędzi wulkanu trudno się zdecydować, w którą stronę patrzeć.

    Kto ma dość pieszych wycieczek, wspinaczki, rozglądania się i wstrzymywania oddechu w niemym zachwycie nad tutejszymi krajobrazami, może odpocząć na białym piasku jednej z dwóch plaż na wyspie. Latem temperatury dochodzą tu do 28-30 stopni, a pływanie w przybrzeżnych wodach nie grozi spotkaniem z żadnym niebezpiecznym mieszkańcem morza. Dodatkową atrakcją jest zimne piwo, które Polinezyjki sprzedają bezpośrednio na plaży, o ile zdołacie zawołać Iorana (halo!), a następnie Maururu (dziękuję!).
    Ale nawet w środku wakacji, Chilijczycy, którzy zaanektowali wyspę w 1888 roku, nie pozwolą wam zapomnieć, kto tu rządzi. Dwa tysiące mieszkańców wyspy jest pilnowanych 24 godziny na dobę przez żołnierzy na motocyklach, wyposażonych w karabiny, kamizelki kuloodporne i przeciwsłoneczne okulary.

    Pewnego ranka wybraliśmy się na miejscowy targ artykułów spożywczych, gdzie większość transakcji polega na wymianie paru pomidorów na parę słodkich ziemniaków. Ku naszemu zdziwieniu nawet tam groźnie wyglądający żołnierze przechadzali się między straganami w każdej chwili gotowi wkroczyć do akcji, gdyby ktoś zbyt namiętnie targował się o cenę kapusty. Choć pogodni z natury sprzedawcy ignorowali żołnierzy, ich obecność wydała nam się w równym stopniu absurdalna, co złowieszcza. Wyglądali tak, jakby spodziewali się, że biedni wieśniacy lada moment wzniecą powstanie, chwytając za oręż w postaci roślin strączkowych.

    Obecność policji nie mogła umknąć naszej uwadze również podczas przechadzki po głównej ulicy miasteczka Hanga Roa. Minąwszy kilka restauracyjek i sklepików z przestarzałymi towarami, dotarliśmy do boiska, gdzie połowa populacji wyspy zgromadziła się na meczu piłki nożnej.

    Ku naszemu zdziwieniu okazało się, że boisko posiada całkiem przyzwoite oświetlenie, a gracze obu drużyn ubrani są w profesjonalne stroje (zielone i pomarańczowe). Najtrudniejsza rola przypadła sędziom, biegającym tuż obok stojących często na boisku widzów, którzy co chwila domagali się rzutów karnych to dla jednego, to dla drugiego zespołu. Biegnący wzdłuż linii bocznej piłkarze byli przyjaźnie poklepywani po plecach przez swych wiernych fanów, a kiwać musieli się nie tylko z graczami przeciwnej drużyny, ale również z pasącymi się przy narożnikach końmi, przebiegającymi przez boisko psami i rwącymi się do *** dziećmi, którym najwyraźniej udzieliła się gorąca atmosfera meczu. Jako że większość zebranych była sąsiadami, nikogo nie przyprawił o ból głowy wynik 4:3 dla zielonych. Wszyscy opuszczali boisko w wyśmienitych nastrojach. Oczywiście, z wyjątkiem smutnych panów z policji.

    Ostatniego wieczora na wyspie podziwialiśmy z restauracji nad zatoką różowe niebo podczas zachodu słońca. Cudowną atmosferę zakłócił na chwilę przejazd zmotoryzowanych żołnierzy. Jednak mieszkańcy wyspy zdawali się nie zauważać okupantów. W końcu przez tyle wieków zdążyli się przyzwyczaić do obecności postaci o kamiennych twarzach.

    The Guardian

+ Odpowiedz na ten temat

Uprawnienia

  • Nie możesz zakładać nowych tematów
  • Nie możesz pisać wiadomości
  • Nie możesz dodawać załączników
  • Nie możesz edytować swoich postów