Kibuc to nie kołchoz, tylko dobrowolna spółdzielnia -podkreśla miejscowy opiekun. W kibucu wszystko jest wspólne. Mieszkańcy nie mają żadnego własnego majątku, a ci, którzy pracują poza nim, oddają pensje do wspólnej kasy. Z fiskusem rozliczają się jako kibuc.
Każdy z mieszkańców ma domek - ok. 70 mkw., zapewnione wyżywienie, opiekę lekarską, kształcenie. W otoczeniu przypominającym park są korty tenisowe i basen. Trochę jak ośrodek wypoczynkowy. Dla wielu rodzin, zwłaszcza tych niebogatych i niemających wielkich potrzeb, kibuc to bardzo wygodny system. Na indywidualność miejsca raczej brakuje.
Samochody? Prywatny jest tylko jeden - ma go niepełnosprawny, kilka pozostałych aut jest do wspólnego użytku. Za to każdy ma (wspólny) rower. W kibucu wszyscy są równi, mają takie same prawa i obowiązki. Na przykład dyżury w kuchni. Wszelkie decyzje podejmuje się wspólnie - podczas spotkań wszystkich mieszkańców dwa razy w miesiącu. Nikt nikogo domieszkania w kibucu nie zmusza - w każdej chwili można odejść (w zależności od zasług otrzymuje się stosowną odprawę) i ewentualnie też wrócić.


Pierwszy kibuc powstał w 1910 roku. To istniejąca do tej pory Degania nad południowym brzegiem Jeziora Tyberiadzkiego. Ten, do którego przyjechaliśmy, to Kibbutz Lavi, także w Galilei, niedaleko Tyberiady, z widokiem na Wzgórza Golan. Podstawą gospodarczą jest tu hodowla krów, drobiu i koni, ale jakiś czas temu rozpoczęto też produkcję mebli do synagog. -Kiedy tu przyszliśmy w 1949 roku, nie było nic. Ani wody, ani drzew, tylko kamienie. Było nas 48, teraz jest około 700 osób - opowiada nasz opiekun.