Wiosenne lorbasy
Pstrągi potokowe łowiłem już na początku lat pięćdziesiątych. Miałem szczęście, bo w tych czasach licznie zasiedlały nasze bystre rzeki, a presja wędkarska była niewielka. Najlepsze łowiska znajdowały się na Pomorzu, Kaszubach, w Borach Tucholskich i na Mazurach. Często je odwiedzałem i stosunkowo szybko zdobywałem doświadczenie i sukcesy w połowach okazów. Później łowiłem pstrągi zarówno w wodach polskich, jak i w wielu rzekach europejskich. Największe potokowce holowałem jednak z Brdy. Pamiętam, że wędkarze kaszubscy nazywali te wyrośnięte sztuki lorbasami.
Sezon nad Brdą rozpoczynałem zgodnie z ówczesnymi przepisami, 1 kwietnia. Dawniej przez długie lata obowiązywał okres ochronny pstrągów potokowych od 1 września do 31 marca. Był to, moim zdaniem, bardzo dobry przepis. Zresztą podobne okresy ochronne na pstrągi obowiązują do dziś w kilku krajach europejskich. Łowiłem je głównie na spinning. Sprzęt, jak na owe czasy, miałem dobry. Składał się z tonkinowej klejonki długości 2,5 m, z przelotkami wyłożonymi agatem, małego kołowrotka o stałej szpuli z nawiniętą żyłką 0,25 mm – wszystko produkcji czechosłowackiej. Natomiast na przynętę stosowałem krajowe błystki wahadłowe i obrotowe.
Meppsów w Polsce wówczas nie było, woblery były też rzadkością. Najskuteczniejsze na Brdzie były wahadłówki „Tramp” – warszawskiej firmy SUM, oraz rewelacyjne małe, ale dość ciężkie błystki wahadłowe produkowane przez kolegę Dyląga z Krakowa. Długość błystek wynosiła 3,5–4 cm, szerokość 1,5–2 cm. Wykonane były z mosiężnej blachy grubości 2–2,5 mm. Niektóre były z jednej strony srebrzone, a z drugiej złocone. Kształtem przypominały małego „Gnoma”, z niewielkim wygięciem, trochę mniejszym od klasycznych „Karlinek”.
Na przedwiośniu moja taktyka połowu w tej szerokiej rzece była niezmienna – w dół rzeki. Przemieszczałem się głównie lewym brzegiem. Rzucałem moje dość ciężkie błystki w poprzek Brdy, aż pod przeciwległy brzeg, a następnie szerokim łukiem ściągałem je wolno do siebie. Pracowały dobrze w nurcie, nawet w czasie wolnego prowadzenia. Często na środku rzeki, zwłaszcza przy żwirowato-kamienistym dnie, przestawałem na chwilę zwijać żyłkę, aby błystka mogła lekko balansować w prądzie tuż nad dnem. A później znów ruchem szczytówki podciągałem ją krótkimi skokami nieco wyżej. Manewr ten nie był gwałtowny. Zdawałem sobie sprawę, że pstrągi w tym czasie polują na nieruchawe głowacze, bytujące przy dnie. Po zacięciu pstrąg często wyskakiwał wysoko nad powierzchnię wody, potrząsając energicznie głową. Niekiedy udawało mu się w ten sposób pozbyć zdradliwej kotwiczki.
Wielkie pstrągi Brdy brały przeważnie na środku rzeki. Czasem płynęły za przynętą do brzegu, oglądając ją ze wszystkich stron i albo atakowały ją w ostatniej chwili, albo poznawszy jej sztuczność, czmychały w głębinę.
Mój największy potokowiec miał długość 72 cm i masę ponad 4 kg. Złowiłem go na początku lat 60. w wielkim dole poniżej Mylofu. Przez następne dwie dekady między
Mylofem a Rudzkim Mostem udało mi się złowić ponad 200 potokowców powyżej 60 cm długości i wiele mniejszych. W tym okresie spotkałem się z jeszcze większymi okazami, szacując ich długość na co najmniej 80 cm. Kilka takich ryb straciłem w czasie holowania… Później przez wiele lat jeździłem nad Brdę w gronie najbliższych przyjaciół, między innymi z nieodżałowanym druhem, wybitnym ichtiologiem i znakomitym wędkarzem, dr. Wojciechem Brudzińskim. Zawiozłem Wojtka na moje łowiska na Brdzie, a on pokazał mi swoją tajną wówczas „rzekę dwóch serc” – Pasłękę. Jedna z nowel Hemingwaya o połowie ogromnych pstrągów nosi nazwę „Rzeka dwóch serc”. Mój serdeczny przyjaciel Wojciech Brudziński, nawiązując do tej sławnej literatury, w nr. 6/1961 „WW” opublikował piękny artykuł o połowie wielkich pstrągów w Pasłęce pt. „Nasza rzeka dwóch serc”. Aż do przedwczesnej śmierci Wojciecha bobrowaliśmy wspólnie na najlepszych pstrągowych rzekach Polski, łowiąc kapitalne potokowce. Tych cudownych chwil spędzonych z Wojtkiem nad rybnymi rzekami nie zapomnę do końca życia.
Marian Paruzel