Pomysł na tą wyprawę urodził się tak naprawdę już 5 listopada 2010 roku kiedy to pojechaliśmy trzema Dyskotekami i Nivką którą prowadził Rafik na kilka dni w Bieszczady. Helonowo.pl rządzi. Głównym pomysłodawcą był Igor, nie dziwiłem się bo pamiętam jak wrócił pierwszy raz z Rumuni i ten jego zachwyt możliwościami samego auta a o terenach już nie wspomnę. Od tego czasu tak przynajmniej raz w tygodniu rozmawialiśmy o tym. Ja jako totalny laik w temacie wyprawowym zadawałem często pytania co, jak i ile. Zaczęły się zbrojenia mojego Disco, cóż nie ma na co czekać bo później może być za późno w dokupowaniu, modyfikowaniu i kombinowaniu z autem. Zaczęło się przeglądanie www i innych możliwych miejsc aby zebrać jak najwięcej informacji teoretycznych które z czasem należałoby wprowadzać w życie. Główną i największą modyfikacja w mojej 300-tce było założenie zderzaka no i oczywiście windy. Pogmerałem, zobaczyłem i tak fotki z jueseja zamieniły się w realny projekt (dzięki Rafik nikt takiego nie ma ;P).
Tygodnie mijały a my wszyscy zaczęliśmy żyć tylko i wyłącznie tym jak będzie, czy moje dzieci zniosą trudy takiej wyprawy, jak to wszystko wygląda w realu. Dwa tygodnie wspólnej jazdy 6ciu odmiennych charakterów + 3 dzieci to nie są żarty. Znam swoją żonę która po kilku dniach mnie bardzo ale to bardzo pozytywnie zaskoczyła _ jej się to po prostu spodobało _ ta ciągła przeprowadzka. Najczęściej po tygodniu wszystkie podziały i konflikty skutecznie rozbijają grupę, pokazując różnice charakterów jej członków. Zostawmy to na później. I tak przyszedł czas określić trasę _ każdy z nas miał swoje preferencjo co do chęci zobaczenia miejsc na Ukrainie i Rumunii. Czas pobytu określiliśmy tak jak nam pozwalały urlopy ale to zrozumiałe. Głównym tematem była oczywiście Ukraina i to właśnie tam większość naszej trasy zaplanowaliśmy. Ostatnie modyfikacje na aucie. Wyruszając w daleką podróż najczęściej jesteśmy przekonani o tym, że auto jest dobrze przygotowane, że mechanizmy pracują poprawnie a osłony są zamontowane pewnie i na swoim miejscu. Dzięki pomocy Rafika byłem wręcz przekonany że fura jest gotowa na Tip Top przy znikomej mojej oczywiście znajomości ale co tam, jak nie wyruszę to się nie przekonam. Wreszcie nadszedł ten upragniony dzień wyjazdu. Pakowanie, wyjazd z domu, spotkanie się z reszta załogi pod motywacją. Oklejanie wozów logo sponsora i w drogę. Uwielbiam ten stan, gdy zostawiamy za sobą pierwsze kilometry, wszystkie te myśli turlają się po głowie,wreszcie wolny bo robota to głupota a zarazem lekko zaniepokojony tym, co przyniosą następne dni.
Dzień pierwszy i drugi. Pierwsze dwa dni spędziliśmy nad Soliną (taki był plan) i odwiedzenie naszego znajomego który często przekracza granicę w tym miejscu w którym my chcieliśmy to zrobić. Czyli wysłuchanie instrukcji jak się przekracza granicę polsko-ukraińską. W trakcie rozmów z Edziem osłupiałem jak to wszystko się odbywa, przecież to jest łapówkarstwo, nie mogłem tego znieść no ale z drugiej strony skoro jest to powszechne to czemu nie. Cały ten układ jest jednym organizmem handlowo_przemytniczym. I na dodatek te 2 złote praktycznie wszędzie gdzie tylko zagląda celnik _ do dokumentów, Do bagażnika w czasie kontroli celnej kładzie się 2 zł (dwa !! polskie złote) za uśmiech celnika i bezproblemową kontrolę( my zrezygnowaliśmy z łapówkarstwa) do bagażnika może jeszcze do butów _ Po wszelkich instrukcjach co i jak, do sklepu aby rozmienić kilka dyszek, bo jak będziemy mieli pecha to warto mieć trochę polskich klepaków w portfelu. Na przejście graniczne w Krościenku podjeżdżamy w południe. Na pierwszy rzut oka pełny spokój, sznur na kilometr samochodów oczekuje w kolejce, porządek, kultura. Jednak po chwili patrzymy jak Igor podjeżdża bliżej samego szlabanu i nagle zawraca, staje, wszyscy jak te cienie podążamy za nim to chyba paraliż tych wszystkich opowieści. Nagle przez radio informacja aby podjąć jakąś decyzje, czy zostajemy tutaj i tracimy jakieś 5 godz. Czy jedziemy na przejście w Korczowej które oddalone jest jakieś 100 km i tam spróbujemy. Wszyscy jednogłośnie jedziemy do Korczowej.
Na granicy weterynarz prosi coś _na kawku_ i za kilkadziesiąt hrywien pozwala przewieźć psa Plastra który ma już wszelkie dokumenty nawet jest zaczipowany. Po tych upokarzających dla obu stron procedurach, wypełnieniu deklaracji i zdobyciu trzech pieczątek, wjeżdżamy na Ukrainę. Wracając jeszcze do granicy naprawdę trzeba uważnie słuchać co panowie w mundurkach do nas mówią i gdzie nas kierują _ papierologia pełną gębą. Najpierw celnik wpuszcza za bramkę spisując na deklaracji nr rejestracyjny pojazdu, markę i ile osób w samochodzie, podaje deklaracje którą wcześniej z dziwnym uśmiechem wypełnił i kieruje do kolejki. Kolejka jak to kolejka na przejściu granicznym Polski z Ukrainą wlecze się w żółwim tempie. Wreszcie nasza kolej, podjeżdżamy do budki gdzie są okienka z celnikami. Podchodzi jeden w takim niby innym uniformie i prosi o deklarację, potem pytania gdzie, po co a w ogóle to co mamy do oclenia i każe otworzyć bagażnik. Cóż kufer zapchany po sufit ale na nasze nieszczęście mamy szuflady _ otkryi je, co tam masz? Po oględzinach podbija deklarację i kieruje nas do wspomnianej wcześniej budki a tam kilkanaście osób właścicieli kilku innych samochodów w tym czasie też odprawianych. No i stoisz z tymi wszystkimi papciochami (paszporty, karta wozu, dowód rejestracyjny, zielona karta i deklaracja). Wreszcie nasza kolej. Pytanie po ukraińsku - ty sam? Przecież tu jest napisane że 4 osoby! Moje zdziwienie i łapę w mig o co chodzi, wołam całą rodzinę pod okienko. Chłop kręci głowa i mówi oj Poliaki, Poliaki. Zaczyna ociężale wklepywać nasze dane i kolejny zonk bo ma problem z odczytaniem nazwiska więc ochoczo aby to jakoś przyspieszyć przeliterowuje mu każdą literkę mojego nazwiska i tak ze wszystkimi członkami mojej rodziny a że Zosia mała jeszcze jest (4lata) patrzy na fotkę, wychyla się z okienka i jej szuka po czym każe podnieść dziewczynę do zweryfikowania prawdy z fotografią. Udaje się, wreszcie pieczętuje deklaracją i woła następnych. Ze zdziwieniem że tak łatwo poszło ładujemy się do wozów i w drogę przygodo. Robiliśmy to pierwszy raz i z rozpędu wyjeżdżamy a tu nagle okazuje się że tu kolejny szlaban gdzie żołnierzyk woła od nas deklarację więc ją oddajemy. Ogląda ją i ze skrzywiona miną, ciętym głosem każe nam zawrócić po kolejną pieczątkę z drugiego okienka _ no załamka chyba nie uda nam się dzisiaj przekroczyć tej granicy. Wracamy do drugiego okienka a tam znowu tekst oj Poliaki, Poliaki ale już z uśmiechem w drugim okienku celnik robi to samo co celnik w pierwszym czyli weryfikuje prawdę z dokumentów z ty co ma w komputerze. Bije kolejną pieczątkę i oddaje dokumenty. No teraz to już chyba mamy komplet pieczątek na deklaracji i paszportach. Podjazd do miejsca z którego nas zawrócono, oddajemy deklarację i Ukraina jest u naszych stóp. Zaraz za granicą oczywiście stacja benzynowa co by płyny uzupełnić na dalszą część podróży i zweryfikować prawdę czy aby rzeczywiście ON jest tak tanie _ ku naszemu zdziwieni jest taniej _ poproszę do pełna. Jeszcze kartę z ukraińskim nr telefonu co by do rodziny zadzwonić że to już tak jesteśmy na Ukrainie. Po przejechani pasa granicznego ok. 2 km okazuje się że droga jest tak dziurawa jak ser szwajcarski, jakiej nawet w Polsce nie spotkasz. Poza tym normalnie tylko jakoś pogoda nas nie rozpieszcza. W Polsce padało przez dwa dni a tu jest nie lepiej, wakacje ledwo co rozpoczęte, niestety w niepogodzie, ale co tam przecież pewnie się zmieni w końcu to wakacje i z uśmiechem na twarzach ruszamy w kierunku Lwowa.
Kolejne km po coraz to większych dziurach na drodze niby asfaltowej, wielkie zdziwienie bo to droga na Lwów ale co tam, fury przygotowane na takie niedogodności a my przecież jedziemy ku przygodzie w terenie Wyznaczona trasa to kierunek do hotelu przed Lwowem aby pozostawić takm nasze fury i kolejny dzień aby pojeździć komunikacją miejską a nie motać sie naszymi kioskami po nie znanym zatłoczonym terenie. Na trasie kolejne zdziwienie przy przejeździe kolejowym który wygląda identycznie jak te przez które wcześniej mijaliśmy. Różowy domek z ogrodzeniem w kutym stylu z białymi wykończeniami wygladał doś komicznie. Nie mogłem się powstrzymać aby sfotografofać ten kicz. Hotel o nazwie Kniaziowy Dwór można było dostrzec już w odległości kilometra. Prezentował się naprawdę zaje....ście, wszyscy starasznie podekscytowani nazwą i wyglądem. Wjeżdżamy na parking, wyładunek i ruszamy w poszukiwaniu recepcji. Mijają kolejne minuty a recepcji jak nie było tak nie ma. Wpadamy do restauracji przy tej budowli i dowiadujemy się że to faktycznie Kniaziowy Dwór ale noclegu tu nie znajdziemy a za to możemy skosztować tutejszej kuchni. Po zobaczeniu jakie plaskacze tam zaparkowały i wyglądem samej knajpy po prostu na ten lokal nas nie stać. Odwrót, szybak kanapka z przygotowanymi w domu konfiturami.