W poniedziałek o 15- tej decydujemy się jechać w góry, o 17:20 mamy pociąg. Trzeba jeszcze pozałatwiać kilka spraw – kupić soczewki, pojechać do rodziców po kijki, mały plecak, przewodnik, dobre skarpety.
Na Centralnym dziki tłum, boimy się, że już nie zdążymy kupić biletów i nici z wyjazdu, ale – skąd my to znamy – niesamowity fart który zawsze mieliśmy na wyprawach z tatą jest ze mną i tutaj. Po prawej stronie od szerokich schodów do hali głównej w oszklonej sali z wygodnymi kanapami kolejka liczy tylko 10 osób – pobieram numerek i już po 10 minutach zaopatrzona w dwa bilety IC do Krakowa biegnę na peron, gdzie dołącza Stefan ze sprawunkami, które w międzyczasie poczynił.
W Krakowie przeskakujemy do autobusu, o 23-ciej jesteśmy w Zakopanem.
Powietrze. Sucho-wilgotne, ciepło-rześkie. Miękkie. Idziemy na Krupówki coś zjeść, potem już prosto na Piłsudskiego do dawnej Mirabelki, teraz pensjonatu pod nazwą Skalnica. Śpi się fatalnie. Twarde przykrótkie łóżka, poduszka ze sztucznego włókna szybko się nagrzewa, źle układa pod głową. Ale to nie ma żadnego znaczenia, nie spodziewam się dobrego, a nawet żadnego snu przez najbliższe parę dni. Chcę się tylko jak najszybciej obudzić, wyjrzeć przez okno, zobaczyć Giewont i Czerwone Wierchy – widok niby banalny, ale Tatry to Tatry. A dla człowieka wyrwanego od pracy przy biurku – sen, o którym nawet nie odważył się śnić. Góry wczesną wiosną. Marzenie…