Była strawa dla ducha, teraz pragniemy tej dla ciała, idziemy na pizzę i piwo do baru koło okrągłej baszty a potem zasiadamy do internetu wi-fi w klimatyzowanej Café Syrena. O takie kafejki tu niełatwo, ta mieści się przy głównej, szerokiej ulicy na wschód od fortecy na wprost skwerku.

Wyjeżdżając z Elbasanu jeszcze przypadkiem, po serii objazdów trafiamy na meczet Nazireshe z XVI w. dopiero co odnowiony za tureckie fundusze.





Droga na wschód prowadzi przełomem rzeki Skumbini zwężającym się w miarę jazdy, przy szosie mijamy liczne hotele, zdziwienie, odkąd opuściliśmy wybrzeże prawie ich nie widzieliśmy ? Ostatnie albańskie miasto na naszej trasie to Librazhd, niewielkie, wciśnięte w dolinę rzeki, każdy sklep nazywa się market a sprzedaje przysłowiowe „mydło i powidło”, bardzo tanio. Robimy ostatnie zakupy: zapas świec, butelki gazowanej wody „glina limon”, drobiazgi.

Rozpytujemy o camping, sprzedawca poleca restaurację przy szosie za 3 km. Jedziemy, nie ma nic tylko szczery las, dopiero po 5 km jest zajazd „Reçi”w zieleni. Możemy postawić namiot w żywopłotowej „komórce”, z radości zamawiamy czerwone wino w wielkich kielichach. Do stolika przysiada się Albańczyk, opowiada niezłą francuszczyzną, że 18 lat spędził w kanadyjskim Montrealu, najciekawsza opowieść to jak tam się dostał ! O zmroku restauracja zamyka podwoje, zostajemy sami, za to od wczesnego ranka przyjeżdżaja klienci, jeszcze zanim zwiniemy nasz majdan. Pijemy kawę, płacimy, nocleg jest, oczywiście, gratis.



Jedziemy do granicy przez góry, coraz węższym i głębszym wąwozem, czasem mignie wjazd do tunelu nieczynnej linii kolejowej, czasem jakiś hotelik.

Ostatnie osiedle przed granicą macedońską, Perrenjas, to wielki bazar ze straganami i płachtami z towarem położonymi wprost na ziemi, artykuły spożywcze, papierosy, zapalniczki, wyroby plastikowe, wydajemy ostatnie Leki. Ustawia się długa kolejka ciężarówek, przed nami powiewa słoneczna macedońska flaga, pokazujemy paszporty, celnik nawet nie raczy spojrzeć do kufra, opuszczamy Albanię...