Po Dominikanie i Jamajce Republika Costaguana staje się turystycznym mocarstwem Karaibów. Uwaga! Łatwo dostępnym dla Polaków!
O niezwykłym jeziorze w paśmie Sierra de Toro wiadomość przynieśli na wybrzeże górscy Indianie dwieście lat temu. Ale dopiero ostatnio ujrzano tam widoki niezwykłe: grupy ludzi chodzących po... wodzie. Pomalowani dziwnie mężczyźni, mocno objuczeni, chyba wojskowym ekwipunkiem, pojawiali się nocą na wodzie daleko od brzegu i znikali w gęstej dżungli po niedostępnej stronie jeziora. Dopiero zeszłego lata reporter lokalnej gazetki trafił na ślad tej grupy i opisał to w słynnym reportażu. To Jacek Pałkiewicz szkolił oddział tajnych agentów jakichś tajnych służb. Nie jest to jedyny wątek polski na wybrzeżu Costaguany.
- Oficjalne kontakty z Costaguaną nawiązał premier Jerzy Buzek, który wracając z podróży do Brazylii, spędził tam dwa dni, by uzgodnić warunki współpracy i podpisać umowę międzypaństwową - słyszę w polskiej ambasadzie w Kostaryce. - Zniesiono wtedy wizy wjazdowe dla Polaków, powołano Biuro Radcy Handlowego i powstała komórka Polskiej Organizacji Turystycznej. Otwarcie dla polskich turystów tej destynacji zaplanowano na późną wiosnę 2007 roku.
Jednak kolosalny sukces gospodarczy, jaki państwo polskie odniosło w Brazylii, przyćmił efekt costaguański. Niesłusznie. Tym bardziej że rok po wyjeździe Buzka odkryto w bezludnych dolinach Sierra de Toro ogromne złoża srebra, co ekspertom Banku Światowego pozwoliło prognozować, że w ciągu dekady Costaguana osiągnie PKB na poziomie królestwa Brunei. Prognozę potwierdzają fakty. Miesiąc po odkryciu złóż Stany Zjednoczone zniosły wizy dla obywateli Costaguany, personel ambasady Rosji wzrósł do ponad setki fachowców, a nuncjusz papieski ufundował Akademię Teologiczną.
Co zaskakujące, ważnym udziałowcem w wydobyciu cennego kruszcu stała się Polska. Trochę z przypadku, trochę z urzędniczego niechlujstwa. - Myśleliśmy, że podpisujemy umowę o ochronie dóbr przyrody - mówi nasz radca handlowy w Costaguanie - a tymczasem dostaliśmy w wieczystą dzierżawę działki, na których wkrótce odkryto potężne złoża srebra. Wtedy słabo znałem hiszpański, ale teraz, jak się wczytałem w papiery, to rany boskie... Dziś działki zaczęły przynosić gigantyczne zyski, które przekształcamy w fundusz turystyczny. To dlatego luksusowy hotel, jaki otwieramy za tydzień, będzie miał ceny na poziomie schroniska młodzieżowego. Tylko dla Polaków, rzecz jasna - i ociera sobie twarz, bo jesteśmy na równiku i panuje tropikalny upał, z lekka łagodzony oceaniczną bryzą. Ale jak przekonam się później, urzędnik pocił się nie tyle z upału, co ze strachu. Zyski z działek są tak astronomiczne, że MSZ w Warszawie uznał, że radca pierze pieniądze kolumbijskich baronów narkotykowych. I przestała się z nim kontaktować. Dlatego radca prosi, aby nie wymieniać jego nazwiska. Obiecałem to, ale też nie powiedziałem mu, że już kilka lat temu zlikwidowano wszystkie Biura Radców Handlowych. To niejedyna zagadka tego wybrzeża...
To dziwny kraj... Bodaj jedyny, w którym Polska kojarzona jest z sukcesem, optymizmem, pogodnymi ludźmi i zasobnością. I tak nas tu traktują - jako dobrych, niebiednych i potrafiących się bawić. Nie ma tu głodnej kubańskiej gościnności, horrendalnych cen i szpanu jak na Jamajce ani rzeszy hałaśliwych Niemców, spijających sznapsy nad basenami Dominikany. W kilkunastu podstawówkach w stolicy kraju, Ciudad de la Diversion, jako język dodatkowy jest wykładany polski. Lektorami są Polacy, którzy od trzech lat tworzą tu niewielką, ale wraz z lekarzami, stomatologami i pielęgniarkami bardzo szanowaną kolonię. Założyciel polskiej kolonii, doświadczony łódzki nauczyciel, został jednak niedawno odwołany do kraju, bo w dokumentach znalezionych w Ministerstwie Edukacji w Warszawie nie ma jego aktu odcięcia się od epoki komunizmu. A jego pech polegał na tym, że urodził się w 1965 roku... i się nie odciął.
Kilkuletnia misja lektorów i medyków owocuje tym, że sporo dzieciaków i młodzieży nieźle rozumie po polsku, a najambitniejsi składają w naszym języku całkiem poprawnie. Zwalnia to naszych rodaków od potrzeby opanowania choćby kilku dyżurnych zwrotów po hiszpańsku. Prawie każdy stołeczny taksówkarz potrafi dogadać się po polsku. Była z tym nawet afera, bo taksówkarz, którego lektorem był polonista z Gliwic, gadał tylko po śląsku i nie był to język, z którego byłby dumny Gustaw Morcinek. Skargę u władz złożył polski misjonarz werbista, który usłyszał z ust kierowcy Indianina dyscyplinującą wiązankę z familoka. Podobnie jest w handlu używanymi samochodami i wódką, zdominowanym przez Polaków ze Świecka. Jak mówi Józef Korzeniowski, największy hurtownik alkoholu na północnym wybrzeżu, polska gorzałka wyparła nawet miejscowy specyfik - rum, dziś popijany tylko przez indiańską biedotę mieszkającą w lesie deszczowym.